sobota, 24 stycznia 2015

Zniewolenie - Carrie Jones, czyli piksy kontratakują




Tytuł: Zniewolenie
Tytuł oryginału: Captivate
Autor: Carrie Jones
Ilość stron: 284
Wydawnictwo: Bukowy Las







Zara i jej przyjaciele myśleli, że po zamknięciu wszystkich piksów w ich własnej siedzibie wszystko znowu wróci do normy. Że nic nie będzie psuć ich szczęścia, że w końcu zaznają spokoju, że będą bezpieczni. Okazuje się jednak, że to nie koniec, a dopiero początek nowych kłopotów. Moc uwięzionego króla słabnie z dnia na dzień, a do sennego stanu Maine zaczynają ściągać coraz to nowe piksy, na czele z młodym i wojowniczym Astleyem. Już na samym początku obiera on na cel niczego nieświadomą Zarę, chcąc, aby to właśnie ona została jego królową. Przekonuje o swej wyjątkowości, opowiada historie o dobrych piksach, które potrafią pokojowo żyć z ludźmi i nie uciekają się do przemocy. Dziewczyna nawet mu wierzy, obdarza go zaufaniem, ale wtedy dzieje się coś, co wystawi to zaufanie na poważną próbę. Czy Zara przejdzie na stronę piksów, czy zostanie ze swoimi przyjaciółmi i będzie z nimi walczyć?

Pierwsza część serii autorstwa Carrie Jones niezbyt przypadła mi do gustu. "Pragnienie" cechowało się kompletnym brakiem akcji, irytującą do granic możliwości główną bohaterką i zerowym wyczuciem chwili, czyli dokładnie tym, czym charakteryzują się ostatnio wszystkie książki z tego gatunku. Nie mam jednak w zwyczaju zostawiać niedokończonych serii, więc po kontynuację postanowiłam sięgnąć mimo wszystko. "Zniewolenie" zapowiadało się naprawdę dobrze. Żywiłam do tej książki naprawdę wielkie nadzieje. Czy autorce udało się im sprostać?

Carrie Jones ma lekkie pióro i miałam wrażenie, ze jakość opisów i dialogów w tej części znacznie wzrosła. Nie zdołało to jednak uratować jej przed kompletnie beznadziejną kreacją bohaterów jaka się tu przytrafiła. Już po kilku pierwszych stronach miałam serdecznie dosyć wszystkich pobocznych postaci, a do tych głównych pałałam niczym nie skrywaną żądzą mordu. Zarówno Zara, Nick, Astley, a nawet Issie, która w poprzedniej części jako jedyna zyskała moją sympatię, oni wszyscy są przykładem tego jak samymi postaciami zepsuć całkiem dobrze zapowiadającą się powieść. Ich zachowanie było nielogiczne i irytujące, a charaktery... charakterów po prostu nie było. Zastąpiły je pustka i bezbrzeżna głupota. Miałam ochotę rzucić tą książką o ścianę, za każdym razem kiedy któryś z nich popisywał się swoim "obeznaniem" w temacie. Powstrzymało mnie chyba jedynie to, iż była ona z biblioteki :/

Przy "Pragnieniu" niesamowicie się wynudziłam. Męczyłam tamtą książkę chyba z miesiąc, tutaj na szczęście nie było tak źle. Przeczytanie "Zniewolenia" zajęło mi nieco ponad tydzień, warto jednak wspomnieć, że było to w wakacje i nie za wiele czasu spędzałam wtedy w domu. Warsztat pisarski autorki nieco się poprawił, fabuła rozwijała się co prawda powoli, ale w jakiś logiczny i uporządkowany sposób (nie to co w pierwszej części) i w ogóle akcji było jakoś więcej. Widać, że Carrie Jones odsuwa się powoli od utartych schematów, które nieustępliwie wiodą prym w literaturze paranormal romance. W pierwszej części autorka wprowadziła nas w świat piksów, świat który stworzyła, a którego mam wrażenie ona sama nie rozumie. Cieszę się, że tutaj został on w końcu pociągnięty - pochodzenie piksów, ich kultura, zachowanie, a także nawiązania do bodajże skandynawskiej mitologii. Mimo że dalej nie były to informacje, które zaspokoiłyby bardzo dociekliwego czytelnika to ich poziom był zadowalający.

Kontynuacja przygód Zary wydaje się być lepsza od swojej poprzedniczki. Autorka w końcu zaczęła odnajdywać się w swojej książce, fabuła nie jest już tak schematyczna i zagmatwana, swoje pięć minut zyskują nowe, lepsze wątki. Niestety, całkiem znośną całość psują trochę beznadziejnie wykreowani bohaterowie i "wątek miłosny", który po prostu przyprawia mnie o mdłości. Mam już serdecznie dosyć przesłodzonych par, chłopaków wpatrzonych w swoje dziewczyny jak w obrazki i dziewczyn robiących maślane oczy za każdym razem, kiedy ich ukochany tylko pojawi się w polu widzenia. Jak na złość, w "Zniewoleniu" znowu trafiłam na właśnie taki typ związku. Później oddala się on trochę na rzecz akcji i fabuły (dzięki Bogu!), ale zastępuje go niestety trójkąt miłosny :/ Mimo wszystko, coś tam powoli się poprawia, więc istnieje szansa, że w kolejnej części będzie jeszcze lepiej. Ja sięgnę po "Oczarowanie", bo po prostu nie lubię zostawiać niedokończonych serii, ale Wam radzę się po prostu dobrze zastanowić zanim po nią sięgniecie.

Moja ocena: 4/10




Pozdrawiam Was serdecznie :*
Ola

środa, 21 stycznia 2015

Historia pewnej przyjaźni, czyli Love Rosie (2014)





Tytuł: Love, Rosie
Tytuł oryginału: Love, Rosie
Reżyseria: Christian Dritter
Czas trwania: 1 h 42 min.
Data premiery: 5 grudnia (Polska), 5 października (świat)







Love, Rosie Cecelii Ahern to historia, która oczarowała mnie od pierwszych stron. Zabawna, wciągająca, romantyczna, napisana w świetny i nietypowy sposób, z bohaterami, których nie sposób nie pokochać. Książka idealna na leniwe popołudnie i odpoczynek od codzienności, ale jednak skupiająca się na czymś zupełnie innym niż romans, zawierająca pewne wartości. Zakochałam się w perypetiach dwójki głównych bohaterów i po prostu nie mogłam odpuścić sobie zobaczenia tego na wielkim ekranie. Zwłaszcza, że to właśnie od zobaczenia pierwszego zwiastunu filmu wszystko się zaczęło. Nasłuchałam się na jego temat naprawdę sporo, a teraz w końcu po tygodniach, a nawet miesiącach wyczekiwania w końcu mogłam wyrobić sobie własną opinię. Chcecie wiedzieć jaką? .... UWAGA SPOILER! ..... Jestem absolutnie zachwycona! <3



Na początek dla osób mniej ogarniętych lub tych, które mają z tą historią po raz pierwszy do czynienia postaram się co nieco napisać o samej fabule. Mamy tu opowieść o dwójce przyjaciół - Rosie i Alexie, których nierozerwalna więź połączyła ze sobą już we wczesnym dzieciństwie. Jednak jak to w przyjaźniach damsko-męskich bywa, w końcu coś się musiało z tego wywiązać, a Rosie i Alex za żadne skarby nie chcą się do tego przyznać. Ostatecznie chłopak wyjeżdża z rodzicami do Bostonu, a Rosie zostaje w rodzinnej Irlandii, bo.... niespodziewanie zachodzi w ciążę. To jednak nie koniec, a raczej dopiero początek ich wspólnej drogi.

Film ten powstał na podstawie powieści i widać to od samego początku. Oczywiście, ze fabuła nie zgadza się w 100% z papierowym pierwowzorem, pokuszę się o stwierdzenie, że nie ma na świecie takiej ekranizacji, która spełniałaby to kryterium, ale mimo wszystko Love, Rosie nie zalicza się do najwierniejszych ekranizacji. Powiedziałabym, że jest to bardziej adaptacja filmowa. Wiele wątków zostało zmienionych, parę postaci pominiętych, ale wiecie co? Chyba po raz pierwszy w ogóle mi to nie przeszkadzało. Podczas seansu kompletnie nie obchodziło mnie, czy taka scena pojawiła się w książce czy jest tylko wymysłem scenarzystów, nie obchodziło mnie czy to ta właśnie postać wypowiedziała w książce konkretną kwestię, czy wszystko wyglądało tak jak wyglądać powinno. Po prostu wpatrywałam się jak urzeczona w ekran i nie mogłam wyjść z zachwytu!


Twórcom naprawdę dobrze udało się ukazać upływ czasu. Jakby na to nie patrzeć, akcja dzieje się przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, a ludzie przez ten czas nie mogą wyglądać tak samo. Zarówno fryzury, ubrania, a także zachowanie i po części charaktery bohaterów zmieniały się na przestrzeni lat. Mogliśmy obserwować jak Rosie z niepokornej nastolatki zmienia się powoli w dorosłą odpowiedzialną kobietę, a Alex z roztrzepanego berbecia w przystojnego, statecznego mężczyznę. Kształtowały ich także doświadczenia i ludzi, których spotykali na swojej drodze. Na ekranie widać było to niezwykle wyraźnie.

Ten film miał naprawdę wszelkie predyspozycje do stania się ckliwym melo-dramatem o straconych szansach i niedotrzymanych obietnicach, a co za tym idzie mógł z powodzeniem figurować na liście "idealnych filmów dla zakochanych". Dzięki Bogu, że tak się nie stało! Historia opowiedziana jest w prosty, przyjemny sposób, a obok scen stricte romantycznych, nie zabrakło też dużej dawki humoru. Wiele razy cała sala po prostu śmiała się na głos, a ja nie mogłam pozbyć się wielkiego banana z mojej twarzy :) Z tego powodu nie można jednak absolutnie uważać tego filmu za komedię. Niejednokrotnie było miejsce na głębsze refleksje, przemyślenia, melancholię, a nawet chwile wzruszenia. Prawdę powiedziawszy, było ich całkiem sporo, a ja cudem powstrzymywałam się od płaczu. Emocje targające bohaterami były wyczuwalne na każdym kroku i zostały przedstawione nawet lepiej niż w książce.



Love, Rosie nie byłby oczywiście taki sam bez głównych bohaterów! Lily Collins (Rosie) i Sam Claflin (Alex) to para, która zaważyła na wszystkim. Bez nich to nic nie wyszłoby dobrze. Ich oboje darzę ogromną sympatią, ale w tym filmie po prostu skradli moje serce. Pasują do siebie idealnie, na ekranie po prostu czuć było łączącą ich chemię. Także Jaime Winston (Ruby) spisała się na medal i postarała się zagrać jedną z moich ulubionych bohaterek tak, żeby mi kapcie spadły. I mi spadły, bo dosłownie wszyscy aktorzy spisali się znakomicie! Wiadomo, gra aktorska to już połowa sukcesu, a w tym filmie nie można się do niej przyczepić. Także sceneria, kostiumy, odpowiadające stylowi bohaterów, muzyka, montaż - to wszystko tworzyło niezwykle spójną i kompatybilną całość.

Love, Rosie to film wyjątkowy. Łączy w sobie przepiękną historię dwojga ludzi, którzy musieli czekać na siebie trochę za długo, z mądrym przesłaniem, humorem i cudownymi postaciami. Nie jest to najwierniejsza ekranizacja jaką oglądałam, ale nie ma to większego znaczenia. Twórcom udało się wyciągnąć z tej książki tylko to co najlepsze, samą esencję i idealnie zawrzeć ją w filmie. Obraz przepełniony jest emocjami. Szczęściem, miłością, przyjaźnią, smutkiem i bólem, a także humorem. To wszystko razem tworzy po prostu elektryzującą mieszankę. To nie jest puste romansidło, to piękna i niezwykle wzruszająca opowieść o wielkiej miłości i czekaniu na szczęście. Nie wiem, które z nich - książkę czy film - kocham bardziej. Oba te dzieła są genialne i uzupełniają się nawzajem, jednak mimo wszystko chyba bardziej skłaniam się ku filmowi. Jest on po prostu cudowny i jeśli jeszcze go nie widzieliście to musicie jak najszybciej to nadrobić, bo naprawdę warto <3



Moja ocena: 9/10



Pozdrawiam Was serdecznie :*
Ola

niedziela, 18 stycznia 2015

Bożonarodzeniowe cuda dzieją się w śnieżną noc :)






Tytuł: W śnieżną noc
Tytuł oryginału: Let it snow
Autor: Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle
Ilość stron: 336
Wydawnictwo: Bukowy Las





Boże narodzenie to ulubiony czas dla wielu ludzi. Kochamy tę odświętną atmosferę, zabieganie towarzyszące przygotowaniom do kolacji wigilijnej, wyjątkowe potrawy, prezenty pod choinką, śpiewanie kolęd i blask pięknie przystrojonej choinki. To wszystko zarezerwowane jest dla tej jedynej w roku nocy, na którą czekamy z utęsknieniem. Właśnie z myślą o niej trzech autorów literatury młodzieżowej napisało opowiadania traktujące o miłości, szczęściu, wybaczaniu, magii świąt i bożonarodzeniowych cudach. Jednym z nich jest John Green, który jest nam wszystkim doskonale znany. To właśnie z jego powodu w ogóle zainteresowałam się tą książką, prawdopodobnie tak samo jak 3/4 czytelników. Pozostałych autorek kompletnie nie znałam, ale mimo wszystko postanowiłam dać tym opowiadaniom szansę. Poniżej możecie zobaczyć co tak naprawdę o nich sądzę :)

Gracetown to małe miasteczko, które nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych małych miasteczek. Życie toczy się tu spokojnie, swoim rytmem, nikt nikomu nie przeszkadza, nie dzieje się nic ciekawego. No może oprócz największej od piędziesięciu lat śnieżycy, która niespodziewanie nawiedza jego mieszkańców i sprawia, że ich z pozoru zwykły wigilijny wieczór zmienia się nie do poznania. Wszystko jest zasypane, nie ma nigdzie dostępu, komunikacja miejska nie funkcjonuje, wszystko jakby utknęło w martwym punkcie. Łącznie z pociągiem, którym podróżuje właśnie Jubilatka, wysłana niespodziewanie w podróż na Florydę, Jeb, nad którym wisi presja czasu, bo od jednego spotkania może zależeć przyszłość jego związku, a także chmara cheerleaderek, szukających dobrego miejsca na treningi do mistrzostw stanowych. To właśnie z ich powodu w zaspie utknęli też Tobin, JP i Diuk, którzy próbując dostać się do Waffle House unikają jednocześnie pewnych mściwych bliźniaków. Co jeszcze wydarzy się w tę śnieżną noc?


Podróż wigilijna, Maureen Johnson

Główną bohaterką pierwszego opowiadania jest Jubilatka. I zdecydowanie nie ma czego świętować. Jej rodzice utknęli na święta w areszcie, chłopak nie ma dla niej czasu, a ona została wysłana sama w daleką podróż. I to jeszcze w wigilię! Maureen Johnson zgotowała dla niej prawdziwą drogę przez piekło, a właściwie przez śnieg, mróz i z pozoru tylko zamarznięte potoki. To właśnie to opowiadanie spodobało mi się najbardziej. Było do bólu romantyczne, zabawne i przepełnione świąteczną atmosferą. Mogłam prawie poczuć ciepło palącego się kominka, zapach jodłowej choinki i świeżo wyjętych z pieca pierniczków. Autorka pisze w lekki, prosty sposób, ale na pierwszy rzut oka można było wyczuć ironiczne poczucie humoru i dystans z jakim wszystko opisuje. Zachowania i przygody bohaterów były w 100% szczere i niewymuszone, co też dodawało im uroku. Jubilatka i Stuart to postacie, które przekonują do siebie od pierwszych stron i nie da się ich nie pokochać. Chętnie przeczytałabym o nich nawet całą książkę, bo po lekturze czułam lekki niedosyt. Podróż wigilijna mnie oczarowała i na pewno sięgnę po inną twórczość Maureen Johnson <3

Bożonarodzeniowy cud pomponowy, John Green

Drugie opowiadanie autorstwa Johna Greena nie było już tak dobre jak pierwsze, ale też dało radę. Jego bohaterami jest trójka przyjaciół - Tobin, Diuk i JP. Za namową kolegi wyruszają do Waffle House, gdzie przebywa on w towarzystwie kilkunastu cheerleaderek, których pociąg stanął z powodu śnieżycy. Niezobowiązująca przejażdżka szybko jednak zmienia się w wyścig, a po drodze czeka na nich mnóstwo niespodzianek, o które już John Green naprawdę się postarał :) Ta historia może i nie jest mistrzostwem świata, a już zdecydowanie nie szczytem możliwości mojego ulubionego autora, ale z pewnością wciąga i poprawia humor. Żałuję jedynie, że Green nie miał większego pola do popisu, bo w zaledwie stu stronach rzeczywiście nie można wiele zawrzeć. Na rzecz akcji ucierpiały zdecydowanie postacie, które może i nie irytowały, ale były po prostu papierowe, a także emocje i napięcie, których w Bożonarodzeniowym cudzie pomponowym po prostu zabrakło. Mimo to, całe opowiadanie nie jest najgorsze i naprawdę przyjemnie się je czytało.

Święta patronka świnek, Lauren Myracle

Trzecie i za razem ostatnie opowiadanie to historia Addie, niezwykle irytującej i egoistycznej istotki, która nie może pogodzić się ze stratą chłopaka mimo iż to ona sama go zostawiła. Nie wiedzieć czemu Jeb postanawia dać jej drugą szansę i zobaczyć się z ukochaną, ale jego plany krzyżuje szalejąca śnieżyca. Zrozpaczona Addie jest przekonana, że chłopak nie pojawił się umyślnie i jest to definitywny koniec ich związku. Po takim opisie byłabym już dostatecznie przekonana, że całe to opowiadanie to jeden wielki żart. Niestety, taka jest prawda, a Święta patronka świnek to po prostu niezwykle dziecinna i głupia opowieść o nieszczęśliwej miłości. Początek niesamowicie się dłuży, akcja kończy się zanim w ogóle zdąży się zacząć, a główna bohaterka zajmuje się jedynie jęczeniem i użalaniem się nad sobą. Do tego styl Lauren Myracle jest po prostu słaby. Czytając to opowiadanie automatycznie przenosiłam się do czasów podstawówki i tego co wówczas nazywało się "literaturą młodzieżową" (czyt. o "problemach" nastolatków). Jedynie końcówka jakoś się broni, bo rzeczywiście miała swój klimat, ale niestety nie udało jej się obronić całego opowiadania :/


Podsumowując. Po "W śnieżną noc" naprawdę warto sięgnąć, chociażby przez wzgląd na to pierwsze opowiadanie, które jest naprawdę urocze (no i przez tę przepiękną okładkę <3) Drugie, napisane przez Johna Greena też daje radę, a trzecie po prostu pominę milczeniem. Myślałam, że będzie mi trudno się w nie wczytać, kiedy prawdziwy okres świąteczny już minął, ale te opowiadania naprawdę potrafią wprowadzić człowieka z powrotem w świąteczną atmosferę. Zbiór opowiadań świetnie nadający się na długi, zimowy wieczór z kubkiem herbaty. Jeśli szukacie krótkiej, niezobowiązującej, ale ciepłej i przyjemnej lektury to trafiliście idealnie :) Polecam szczególnie tym, którzy chcą na chwilę wrócić do tego wyjątkowego czasu, ale też tym, którzy za rok będą mieli problemy z rozpoczęciem go z należytą atmosferą :)

Moja ocena: 6/10


Całusy :*
Ola

piątek, 16 stycznia 2015

Szklany tron - Sarah J. Maas






Tytuł: Szklany tron
Tytuł oryginału: Throne of Glas
Autor: Sarah J. Maas
Ilość stron: 520
Wydawnictwo: Uroboros







Jak to jest być jedną z najbardziej poszukiwanych osób w państwie? Celaena Sardothien ma osiemnaście lat i do tej pory przekonała się o tym dość dobitnie. Jako zabójczyni Adarlanu "cieszy się" sławą dorównującą samemu królowi, na jej temat krążą legendy, a zdecydowanie za wiele osób zapłaciłoby majątek za zobaczenie jej ciała zwisającego na stryczku. Dziewczyna jest najlepsza w swoim fachu - płatnych zabójców i wydawałoby się, że nikt nie jest w stanie jej pokonać. Pewnego dnia jednak coś idzie nie tak, bo Celaena zostaje aresztowana i zesłana do słynącego z okrucieństwa obozu pracy w Endovier. Po roku spędzonym w czeluściach kopalni dziewczyna zostaje postawiona przed obliczem księcia Doriana, który ma dla niej nietypową propozycję. Ma ona być jego reprezentantką w turnieju na królewskiego Obrońcę. Jeśli wygra, po odbytej służbie odzyska wolność. Jeśli przegra, czeka ją powrót do koplani i pewna śmierć.

"Szklany tron" Sarah J. Maas w tym można by powiedzieć nie długim czasie od swojej premiery zdążył obrosnąć już niemal legendą. Tak polecany, tak zachwalany, tak genialny, że czytelnicy niemal padali z wrażenia podczas czytania. Nie lubię książek przereklamowanych. Nie lubię tego całego medialnego szumu, który się wtedy tworzy i sprawia, że mamy odnośnie danej książki większe oczekiwania, niż ona sama potrafiłaby sprostać. W wypadku "Szklanego tronu" chciałam za wszelką cenę tego uniknąć, bo jakby na to nie patrzeć, motyw płatnej zabójczyni, z której autorka uczyniła główną bohaterkę swojej serii, po prostu nie mógł mnie nie zainteresować i pokładałam w nim spore nadzieje. Zwłaszcza po tylu pozytywnych recenzjach nastawiłam się na coś wyjątkowego, ale tym samym nie traciłam dystansu. Jaka naprawdę okazała się ta książka?

W powieści Maas zaintrygowała mnie przede wszystkim sama tematyka i forma. Miała to być powieść młodzieżowa, jednak zakrawająca już o tę "cięższą fantastykę". Napisana lekkim, prawie młodzieżowym językiem, ale mimo to nie pozbawiona brutalności i otwartości w opisywaniu wszystkiego takim jakie jest naprawdę. Po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów, wiedziałam, że "Szklany tron" jest właśnie taki. Idealny dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z tym gatunkiem lub jeszcze nie są do niego do końca przekonane i nie chcą się zrazić sięgając od razu po takiego Martina, czy Sapkowskiego. Autorka bardzo umiejętnie poprowadziła akcję, trafiając w punkt z kumulacją napięcia w każdej kolejnej scenie, sprawiając, że przez całą książkę ani przez chwilę nie da się nudzić. Wielki plus za narrację, która była trzecioosobowa, a nie pierwszoosobowa tak jak zakładałam. Po bliższym zapoznaniu się z porywczym charakterem głównej bohaterki, nie wiem, czy byłabym w stanie przebrnąć przez całą książkę z jej punktu widzenia.

Skoro zaczęłam już mówić o bohaterce to wypadałoby skończyć. A jest o czym mówić, bo Celaena Sardothien jest chyba jedną z najlepiej wykreowanych postaci o jakich czytałam, o ile nie najlepszą. Zauważyłam, że teraz na rynku wydawniczym zapanowała moda na silne, odważne bohaterki, a nasza zabójczyni idealnie wpisuje się w ten kanon. Nie brak jej temperamentu i zadziorności, jeśli trzeba potrafi dogadać komu trzeba, ale nie traci przy tym naturalnego wdzięku i powabu, który powinna mieć każda kobieta. Na dodatek jest szalenie inteligentna i mimo swojej gwałtowności, potrafi myśleć logicznie. Powiedziałabym, że jest bohaterką idealną, jednak nawet ona od czasu do czasu potrafiła nieźle mnie zirytować swoimi przechwałkami i nieskrywanym egoizmem. Inni bohaterowie także przypadli mi do gustu. Każdy z nich był wyraźnie wykreowany, miał swój indywidualny charakter i nie zlewał się z resztą postaci. Szczególnie upodobałam sobie księcia Doriana i księżniczkę Nahemię, którzy całkiem sporo namieszali w życiu Calaeny :)

Jednym z największych zalet "Szklanego tronu" jest zdecydowanie dbałość o szczegóły i świetne wykreowanie świata przedstawionego. Powieść jest złożona i wielowątkowa. Wartka akcja przeplata się z romansem i kryminałem, a wszystko w tajemniczej magicznej otoczce. Idealnym tłem dla rozgrywających się wydarzeń okazał się Szklany Zamek, czyli królewska posiadłość władcy Adarlanu, ale także ogólnie cała kraina Erilea, której wątek burzliwej przeszłości został przez autorkę świetnie rozpoczęty i już nie mogę się doczekać kolejnych intrygujących faktów z historii tego kraju. Oprócz tego mamy przeróżne dworskie intrygi, pojedynki i kłótnie, które tylko dodają smaczku całości i sprawiają, że od lektury wprost nie można się oderwać. Jedyne co mnie denerwowało to "trójkąt miłosny", który był bezsensowny i wprowadzony kompletnie od czapy. Wszystkie postacie w nim uczestniczące osobno są niesamowicie ciekawe, ale w połączeniu jakby tracą na wyrazistości. Do tego "wybrankowie" głównej bohaterki charakterami zestawieni są na zasadzie kontrastu, czyli otwarty i żartobliwy Dorian, ze stanowczym i nieśmialym Chaolem. Przykro mi pani Maas, ale do mnie to nie trafia :p

"Piękna, niebezpieczna, skazana na zwycięstwo" ten wiele obiecujący napis od razu rzucił mi się w oczy po rozpoczęciu lektury. Nie wiedziałam tylko czy odnosi się bardziej do głównej bohaterki, czy do samej książki. Teraz wiem, że pasuje idealnie do nich obu.  Bo "Szklany tron" ma nie tylko świetnie wykreowaną główną bohaterkę, w której zdecydowanie przejawiają się wszystkie te cechy, ale także przepiękną okładkę i niebezpiecznie wciągającą akcję. Ta książka nie jest skazana na zwycięstwo. Jest skazana na kompletny, ogólnokrajowy sukces. Niesamowity pomysł, świetni bohaterowie, dopracowane detale i świat, w którym chciałoby się zostać. To wszystko czyni ze "Szklanego tronu" powieść niemal idealną. Wystarczy tylko dopracować kilka szczegółów, aby stała się idealna aż do przesady. Słyszałam, że drugi tom jest jeszcze lepszy. Jestem ciekawa czy to w ogóle możliwe.

Moja ocena: 8/10




Pozdrawiam Was serdecznie :*
Ola

wtorek, 13 stycznia 2015

Olicjowe rozkminy, czyli jak walczyć z "brakiem weny"



Chyba każdy pisarz, ba, każdy artysta przechodzi w swoim życiu okres kompletnej niemocy twórczej. Jak sama nazwa wskazuje, nic mu wtedy nie wychodzi i zależnie od specjalizacji kolejno - słowa nie kleją się w zdania, nuty nie kleją się do papieru, a farby do płótna. Jego samego dopada wtedy ogromna wściekłość i frustracja z braku umiejętności do stworzenia czegoś nowego, dosłownie wszystko zaczyna go irytować i w ogóle do takiego bez kija to nie podchodź, bo grozi to śmiercią lub sporym uszczerbkiem na zdrowiu. Wiem, bo sama często zachowuję się dokładnie tak samo. Co jednak tak naprawdę kryje się za pojęciem "brak weny"? Pozwólcie, że zdradzę Wam pewien sekret...




... Otóż tak naprawdę... WENA NIE ISTNIEJE. I co? Zdziwieni? Mam nadzieję, że nie bardzo, bo to najszczersza prawda. Pojęcie to można utożsamić z wieloma rzeczami, ja jednak już dawno przekonałam się, że najczęściej pod przykrywką "braku weny" ukrywane jest nic innego jak nasze własne lenistwo. Bo łatwiej jest powiedzieć "nie mam natchnienia" (ładnie to brzmi, prawda?) niż "nie chce mi się". Tak naprawdę do stworzenia czegoś nowego nie potrzebujemy ani natchnienia, ani wyimaginowanej weny, tylko motywacji. Wstydzimy się przyznać przed samym sobą, że najzwyczajniej w świecie nie chce nam się ruszyć szanownych czterech liter z kanapy, siąść przed komputerem/papierem nutowym/płótnem i w końcu zacząć robić coś sensowniejszego od siedzenia przed telewizorem, na facebooku, czy czytania pudelka.

Często miewam takie chwile, kiedy wiem, że muszę napisać recenzję, ale przed oczami mam odpowiednik białego szumu ze starych telewizorów, a pustka w mojej głowie odpowiada tej na blogu, po tygodniu zwlekania z opublikowaniem posta.


JAK WIĘC POKONAĆ "BRAK WENY" (zwany dalej lenistwem)?


Po pierwsze i prawie najważniejsze POSZUKAĆ INSPIRACJI. Jeśli mamy ciekawy pomysł, motywacja i chęć do pracy przyjdą z czasem. Gdzie jej szukać w takim razie? Odpowiedź jest bardzo prosta. Dosłownie wszędzie. Spacer? Wyjście ze znajomymi? Dzień w szkole? Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego ile niesamowitych rzeczy dzieje się wokół nas. Spoglądamy przez okno, zamykamy na chwilę oczy, a po kilku chwilach nie jesteśmy w stanie wymienić ile rzeczy zdążyło się zmienić. Świat pełen jest cudów, które tylko czekają na to, aż ktoś je odkryje i postanowi podzielić się tym z innymi. A inspiracją może być przecież wszystko. Zdjęcie, piosenka, film, książka, cytat. Trzeba tylko być otwartym na to, co inni mają do zaoferowania :)

Po drugie WYCISZYĆ SIĘ. Mamy już pomysł, wiemy o czym chcemy pisać, ale mimo to słowa dalej nie chcą układać się w głowie? To znaczy, że za wiele ich mamy. Może zabrzmi to mega filozoficznie, ale pozbawienie się z głowy wszystkich zbędnych myśli, opróżnienie mózgu z nadmiaru informacji naprawdę pomaga. Bardzo często po przeczytaniu naprawdę dobrej książki, przez długi czas nie jestem w stanie nic o niej napisać. Za dużo myśli kłębi mi się w głowie, nadal żyję wydarzeniami, które się rozegrały, czasem moje policzki nadal mokre są od świeżo wylanych łez. W takich chwilach lepiej darować sobie pisanie. Usiąść, zrobić sobie dobrą herbatę, pójść na spacer, przemyśleć wszystko na spokojnie. Zbawienne są szczególnie spacery. Uwierzcie, że już w drodze powrotnej do głowy same zaczną przychodzić Wam pierwsze fragmenty przyszłego tekstu/pracy. 

A skoro mamy pierwsze fragmenty i pomysły, warto byłoby ZAPISAĆ JE GDZIEŚ. Nie chcemy w końcu, aby którekolwiek z nich nam umknęły. Nawet jeśli nie wykorzystamy ich za pierwszym razem, to na pewno przydadzą się na później. Dlatego właśnie zawsze noszę przy sobie notes lub telefon. Mam wtedy pewność, że nie zapomnę o niczym co wpadło mi do głowy "na poczekaniu". W moim przypadku daje to też złudzenie, że jestem bardziej zorganizowana niż w rzeczywistości, więc dodatkowe plusy :D

No to okay. Wróciliśmy do domu, teoretycznie mamy wszystko czego nam potrzeba, aby zacząć pracę. Teraz ten najtrudniejszy etap - ZNALEŹĆ MOTYWACJĘ DO DZIAŁANIA. Kiedy przez dłuższy czas nic nie piszę, później mam problemy z powrotem zacząć. Mimo że łatwo mi się skupić, byle błahostka potrafi mnie w mgnieniu oka rozproszyć. Pierwszy akapit nowej recenzji potrafię pisać i dziesięć minut i godzinę. Z każdym akapitem jest coraz łatwiej, puszcza blokada, która zdawała się trzymać mnie w nieskończoność. Najważniejsze to po prostu zacząć i nie dać się zniechęcić. Nie szukać usprawiedliwień, nie wymawiać się "brakiem natchnienia", czy "brakiem pomysłów", w moim wypadku po prostu pisać ;)




To pierwszy tego typu wpis w mojej blogowej karierze. Powstał pod wpływem chwili i w sumie jest on po części też terapią na brak pomysłów na nową recenzję. Wiem, że Ameryki w nim nie odkryłam. Większość z Was wszystko co tu przedstawiłam doskonale wie, może nawet stosuje się do takich samych zasad ;) Jestem ciekawa jak wy radzicie sobie z "brakiem weny"? Piszcie w komentarzach i przy okazji wyrażajcie opinie na temat samego posta ;)

PS. Serdeczne pozdrowienia dla mojej najlepsiejszej przyjaciółki pod słońcem - Oli, której słowa "wena nie istnieje, jest tylko lenistwo" stały się inspiracją dla tego posta. Wielki uścisk dla Ciebie <3


Pozdrawiam Was cieplutko :*
Ola

piątek, 9 stycznia 2015

O tym jak Karol i Włodek książkę napisali




Tytuł: Lekko stronniczy - jeszcze więcej
Tytuł oryginału: -
Autor: Karol Paciorek, Włodek Markowicz
Ilość stron: 317
Wydawnictwo: Znak







Wydawanie książek przez osoby znane tylko i wyłącznie z internetu stało się ostatnimi czasy bardzo na topie. Coraz więcej blogerów i youtuberów nosi się z zamiarem zostawienia po sobie czegoś więcej niż kilkudziesięciu plików wideo, kilkuset tekstów, czy profili w mediach społecznościowych. Słowo pisane jest jednak o tyle specyficzne i o tyle różni się chociażby od filmików publikowanych na YouTubie, że w jego wypadku brak ciekawego tematu i zręcznego operowania językiem, prawie automatycznie skazuje daną książkę na porażkę. Tutaj raczej nie da się wyboronić ciekawą formą, humorem, czy wygłupami. Trzeba mieć przede wszystkim pomysł, a przenoszenie na papier czegoś, co tylko w internecie okazało się hitem, niestety nie zawsze wychodzi. Nic więc dziwnego, że co do literaciego projektu Karola i Włodka miałam pewne obawy. Jaka naprawdę okazała się książka autorów Lekko Stronniczego?

Książka została przedstawiona w dwóch formach. Całość zaczyna się wydawałoby się niezobowiązującą rozmową Karola i Włodka zapisaną na zasadzie wywiadu. Następnie mamy poszczególne "rozdziały" pisane przez każdego z nich osobno, które przypominają po prostu krótkie felietony, w których rozwijane są tematy poruszane w rozmowach. Później już obie te formy po prostu przeplatają się ze sobą. Całość zarówno prezentuje, jak i czyta się rewelacyjnie. Drobną uwagę mam jedynie do zapisu wyżej wspomnianych rozmów. Kwestie były moim zdaniem za mało podkreślone, co skutkowało tym, że często myliło mi się, który z autorów aktualnie się wypowiada. Wydawało mi się, że po obejrzeniu kilkuset ich filmików, bez problemu potrafię odróżniać styl mówienia każdego z nich, ale jak widać na papierze wszystko wygląda inaczej. Może chodziło tu o to, że w książce zabrakło mi po prostu tego całego zamieszania (gestykulacji, strojenia min, intonacji głosu i ciągłych przepychanek), które są tak charakterystyczne dla  Lekko Stronniczego jako programu. Podczas czytania, w domowym zaciszu było po prostu za spokojnie :)

Jeśli chodzi zaś o samą treść to muszę przyznać, że jest to coś zupełnie innego niż mogłam spotkać na YouTube. Pierwszy raz poczułam, że jestem z Karolem i Włodkiem naprawdę blisko. Przez te kilka godzin lektury miałam ich na własność. Bez kamer, bez setek tysięcy innych widzów, na których do tej pory musieli oni dzielić swoją uwagę. Właśnie w takich okolicznościach miałam wrażenie, że po prostu otworzyli się na mnie. W swojej książce poruszyli też zupełnie inne tematy - poważniejsze, bardziej stonowane, nastawione na przekaz i wyraz, a nie rozbawienie odbiorcy. Chyba po raz pierwszy odnoszą się oni do samych początków swojej znajomości. Opowiadają jak to wszystko się zaczęło, kiedy i w jakich okolicznościach się poznali, jak wyglądały pierwsze kontakty z kamerą, a także rzucają trochę światła na swoje wcześniejsze projekty m.in. AppleBlogTV, czy podcast 35mm - pierwszy program kręcony wspólnie.

Nie spodziewałam się wynieść z tej książki czegoś więcej niż przyjemności z lektury. Na początku chciałam ją mieć głównie ze względu na to, że Lekko Stronniczy po prostu się skończyło. Nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że po tym tysięcznym odcinku, od początku zapowiadanym jako ostatni, nie pojawi się następny. W swojej książce Karol i Włodek po części wyjaśniają dlaczego. Po lekturze bardziej zrozumiałam ich stanowisko i absolutnie nie mam do nich żalu, że po prostu dotrzymali słowa. Z Lekko Stronniczy - jeszcze więcej można wynieść naprawdę dużo mądrości odnoszących się nie tylko do sfery internetu, ale do samego życia. Mimo, że czyta się ją szybko, nie da się na chwilę nie zatrzymać i nie zastanowić nad tym co autorzy postanowili nam przekazać. Nie zabrakło też humoru, tego głupiego, jak i inteligentnego. Niejednokrotnie uśmiech po prostu nie mógł zejść mi z twarzy :) Wszystko zostało idealnie połączone w zabawną, ale pouczającą książkę. W dodatku napisaną przez jednych z najfajniejszych ludzi w polskim internecie. Czego chcieć więcej?

Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o zasadach rządzących internetem - sięgnijcie po tę książkę. Jeśli jeszcze dobrze nie znacie Karola i Włodka, ale macie zamiar poznać - sięgnijcie po tę książkę. Jeśli jesteście młodymi widzami Lekko Stronniczego i z miejsca zakochaliście się w tym programie, lub też oglądacie go od samego początku - sięgnijcie po tę książkę. Chociaż Ci drudzy pewnie i tak to zrobią. Będzie to dla nich tak samo naturalne, jak codzienne (od poniedziałku do piątku) siadanie o 18.00 przed ekranem komputera w oczekiwaniu na premierę nowego odcinka. Jest w niej humor, głębsze przemyślenia, a nawet chwile wzruszenia na myśl o tym jak długą drogę z Karolem i Włodkiem już przeszłam. Oczywiście miałam do tej książki pewne uwagi i obawy, nie wszystko mi się spodobało, nie ze wszystkim też co w niej napisane zgadzam się w 100% i chociażby z tego powodu moja ocena ma prawo być o wiele niższa, ale cóż, nie da się ukryć, że w tej recenzji byłam i już zawsze będę LEKKO STRONNICZA :)

Ocena: 8/10


 Jak dobrze powspominać stare, dobre czasy :)
Pierwszy odcinek - ktoś się skusi? ^^


Całusy :*
Ola

niedziela, 4 stycznia 2015

Jak zbankrutować, czyli zapowiedzi wydawnicze #1/15



W poprzednim miesiącu narzekałam, że wydawcy nie postarali się jeśli chodzi o grudniowe zapowiedzi. No cóż, chyba coś do nich dotarło, bo w tym miesiącu aż się prosi żeby wydać całe kieszonkowe na nowe książki. Trudno było mi wybrać tylko kilka, kóre najbardziej mnie zainteresowały. O dziwo, mało wśród nich fantastyki. Jak więc przedstawiają się zapowiedzi książkowe na styczeń? Przekonajcie się sami!



"Wróć, jeśli pamiętasz" Gayle Forman

Kontynuacja książki "Zostań, jeśli kochasz", która niestety jeszcze przede mną. Widziałam za to film! Po seansie (bardzo, bardzo udanym) wyszłam tak zdesperowana, aby przeczytać kontynuację, że byłam w stanie nawet sięgnąć po nią w wersji oryginalnej. Już, już miałam się za to zabierać, aż tu nagle dochodzą mnie słuchy, że "Where she went" wychodzi po polsku! Ale się złożyło!

Premiera: 14 stycznia







"Kroniki Bane'a" Cassandra Clare, Sarah Rees Brennan, Maureen Johnson

Kiedy tylko usłyszałam o premierze tej książki, naprawdę na nią czekałam. Teraz jednak sama nie wiem. Przede wszystkim nie podoba mi się forma, myślałam, że będzie to normalna powieść, a nie jakiś zbiór opowiadań, na dodatek nie pisze go tylko Cassandra Clare. Jakim prawem ja się pytam?! To tak jakby jakiś niszowy autor zabrał się za kontynuację "Harry'ego Pottera". Coraz bardziej mi się to nie podoba, ale uwielbiam postać Bane'a na tyle, żeby przeczytać tę książkę.

Premiera: 14 stycznia



"Mechaniczne pająki" Corina Bomann

Londyn 1888 rok, młoda lady Violet Adair właśnie przygotowuje się do swojego debiutu w kręgach towarzyskich miejscowej arystokracji. Zachowuje pozory dobrze ułożonej panny z szacownego domu, a w zaciszu własnego pokoju i wynajętym laboratorium oddaje się pasji konstruowania wynalazków, marząc o zgłoszeniu patentu na nowoczesną maszynę.

W wypadku tej książki przyciąga do siebie dosłownie wszystko. Okładka, opis, tytuł - wszystko ze sobą współgra, tworzy nierozerwalną całość, a mnie strasznie się to podoba. Chcę tę książkę!

Premiera: styczeń 2015



"Oddychając z trudem" Rebecca Donovan

Nad pierwszą częścią pieśni pochwalne wyśpiewywała Mirror of soul, a więc i ja chcę w końcu przekonać się o fenomenie tej serii. "Oddychając z trudem" na pewno w tym miesiącu do mnie nie zawędruje, bo muszę się jeszcze zapoznać z poprzedniczką, ale liczę na to, że spodoba mi się ona do tego stopnia, że będę chciała sięgnąć po kontynuację ;)

Premiera: 14 stycznia








"Ostatni pociąg do Babilonu" Charlee Fam

Aubrey Glass posiada kolekcję listów pożegnalnych, napisanych na wypadek popełnienia samobójstwa. Obecnie, 5 lat po opuszczeniu domu rodzinnego, samobójstwo popełnia jej koleżanka Rachel…

Co tu dużo mówić. Kolejna książka z "Serii Pastelowej", której nie mam, a którą chcę przeczytać!

Premiera: styczeń 2015






"Ostatni całus dla mamy" Casey Watson

Jestem ciekawa tej książki chociażby z takiego powodu, że traktuje ona o jakby na to nie patrzeć mojej rówieśniczce i jest napisana na faktach. A takie książki są zawsze albo bardzo dobre, albo przeciętne. Okładka nie powala na kolana, prawdę powiedziawszy w ogóle mi się nie podoba, ale to treść się liczy, prawda? A ona zapowiada się bardzo interesująco.

Premiera: 20 stycznia






"Powiedz wilkom, że jestem w domu" Carol Rifka Brunt

"Problem AIDS, społeczne wykluczanie, bezsilność a jednocześnie nadzieja tworzą niezwykłą emocjonalną kompozycję, która sprawia, że wzruszony czytelnik uzna tę powieść za ważny głos w dyskusji o psychologii okresu dojrzewania."

Okay, tym zdaniem wydawca mnie kupił. Do tej pory nie spotkałam się w książkach z takim problemem, dlatego tę obowiązkowo muszę mieć.

Premiera: 14 stycznia



"Przysługa" Kate Atkinson

Po przeczytaniu "Jej wszystkie życia", która była po prostu fenomenalna, postawiłam sobie za cel przeczytanie innych książek tej autorki. Nawet jeśli będą to niezbyt lubiane przeze mnie kryminały. Jestem ciekawa, czy Kate Atkinson uda się przekonać mnie do tego gatunku ;)

Premiera: 14 stycznia









"Ukojenie" Jeff Vandermeer

Tak naprawdę nie wiem do końca o czym w ogóle jest ta seria. Wszyscy piszą, że jest zaskakująca, przerażająca i niesamowicie działa na psychikę. Jestem ciekawa ile z tego wszystkiego jest prawdą. To już trzeci tom z serii "Southern Reach", ale jego okładka nie jest mniej dziwna i osobliwa od tych poprzednich. Chyba nie zostaje mi nic innego jak sięgnąć w końcu po te książki.

Premiera: 5 stycznia







"Zac & Mia" A.J. Betts

Kolejna książka o miłości w obliczu śmietelnej choroby. Zapowiada się ciakawie, boję się jedynie, że autorce nie uda się opowiedzieć nic nowego, niczym nas zaskoczyć, przez co z bardzo dobrze rokującej książki zrobi się nagle ckliwe romansidło dla nastolatek. Oby nie.

Premiera: 14 stycznia









A na jakie książki Wy czekacie w styczniu? 



czwartek, 1 stycznia 2015

Happy new year, czyli podsumowanie grudnia :)


Witajcie kochani!


Teraz już nie ma co udawać i zarzekać się, że jeszcze kilka godzin, minut, sekund trzyma nas w sidłach poprzednich dat. Oficjalnie rozpoczął się nowy 2015 rok, pełen nowych możliwości, planów i postanowień. Trudno jest jednak rozpoczynać coś nowego, bez podsumowania i zamknięcia tego poprzedniego, dlatego dzisiaj standardowo zapraszam Was na podsumowanie miesiąca. Nie będę się rozpisywać. Większość spraw, które chciałam poruszyć udało mi się zawrzeć już w podsumowaniu roku. Teraz skupię się tylko na grudniu i tym co wydarzyło się podczas jego trwania. Zapraszam!






Grudzień pod względem czytelniczym, jak i w życiu prywatnym był bardzo dobrym miesiącem. Zdecydowanie obfitował w wydarzenia i jestem zaskoczona, że tak dużo czasu udało mi się przeznaczyć na czytanie, oglądanie filmów, czy słuchanie muzyki. Wiadomo, grudzień to święta, a święta to przygotowania, prezenty, jasełka, szkolne kolędowanie itp. Strasznie byłam zabiegana, ale mimo wszystko nie opuszczał mnie radosny nastrój, zwiastujący nadejście Bożego Narodzenia. Bo kto z nas go nie kocha? Cudowna, rodzinna atmosfera, pyszne potrawy na stole, no i prezenty! Taaak, te święta zdecydowanie obfitowały w książkowe zdobycze, czym zdążyłam się już pochwalić w stosiku :) Pojawiły się też standardowo zapowiedzi wydawnicze, chociaż muszę przyznać, że w tym miesiącu nie były one jakieś powalające. Wierzę, że w tym miesiącu wydawcy dopiero pokażą na co ich stać ;)

A więc książki przeczytane w grudniu to:
Love, Rosie - Cecelii Ahern
Niezbędnik obserwatorów gwiazd - Matthew Quick
Jej wszystkie życia - Kate Atkinson
Balladyna - Juliusz Słowacki
Zemsta - Aleksander Fredro

+ recenzja Jedynej Kiery Cass

Razem daje to 1729 stron, czyli ok. 55 stron dziennie. Myślę, że nie jest źle, ale w styczniu na pewno będzie więcej ;) Najlepszej i najgorszej książki wybrać nie mogę, bo dosłownie wszystkie były świetne, co można stwierdzić chociażby po tym, że 3 z nich znalazły się nawet w zestawieniu najlepszych książek roku. Nawet te dwie lektury mi się podobały. Myślałam, że sztuki teatralne to kompletnie nie moja bajka, ale jak widać chyba zaczynam się do nich przekonywać :) Statystykami nie będę Was zasypywać, moje plany na najbliższe miesiące poznaliście już w poprzednim poście i życzenia noworoczne też zdążyłam Wam już złożyć. Chyba nic tu po mnie ;)




Szczęśliwego nowego roku kochani :*
Ola