piątek, 28 lutego 2014

Ostatnia piosenka - Nicholas Sparks





Tytuł: Ostatnia piosenka
Tytuł oryginału: The last song
Autor: Nicholas Sparks
Ilość stron: 448
Wydawnictwo: Albatros








Na ekranizację tej książki natknęłam się pewnego razu przeszukując internet w poszukiwaniu ciekawego filmu na wakacyjny wieczór. Nie jestem w stanie podać dokładnej daty, ale było to co najmniej 3 lata temu. Bo każdy ma taki film, który mógłby oglądać bez końca i nigdy mu się nie nudzi. Który może włączyć w dowolnej chwili swojego życia i przeżywać wszystko od początku. Którego fabułę zna już na pamięć i nic nie jest w stanie go zaskoczyć, a mimo to nadal do niego wraca. Właśnie takim filmem jest dla mnie "Ostatnia piosenka". Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tej historii. Obejrzałam go już co najmniej pięciokrotnie i za każdym razem od mniej więcej połowy do samego końca nie rozstaję się z chusteczkami. Jestem gorliwą wyznawczynią zasady "Najpierw książka, potem film" i aż wstyd przyznać, że o pierwowzorze mojego ukochanego filmu dowiedziałam się z takim opóźnieniem.

Siedemnasotletnia Ronnie mieszka wraz z mamą i młodszym bratem w Nowym Jorku. Bardzo przeżyła niespodziewany rozwód rodziców, po którym ojciec wyprowadził się z domu i zamieszkał w małym domku przy plaży w swojej rodzinnej miejscowości. Po tym wydarzeniu postanowiła zerwać z nim wszelki kontakt. Nie otwierała listów, nie odbierała telefonów, a nawet porzuciła grę na fortepianie - pasję, którą wraz z ojcem rozwijała od najmłodszych lat. Nic dziwnego, że dziewczyna nie jest zachwycona wizją spędzenia w Karolinie Północnej calutkich wakacji. Już od samego początku pomysł ten skazany jest na porażkę. Co więc może zmienić najgorsze wakacje w życiu w niezapomnianą przygodę?
"Trzeba coś kochać, żeby to znienawidzić"
Miałam bardzo wygórowane wymagania odnośnie tej książki, jednak nie podeszłam do niej z dystansem. Jakbym od początku wiedziała, że zawód w tym wypadku nie wchodzi w grę, a powieść Nicholasa Sparksa zachwyci mnie co najmniej w takim stopniu w jakim zrobiła to jej ekranizacja. Historia bohaterów, jak i oni sami są ciekawe i dopracowane w każdym calu. Autor ma bardzo przyjemny styl - lekki, ale bardzo plastyczny, co zaowocowało niesamowitym tempem czytania i łatwym wyobrażeniem sobie wszystkich wydarzeń. Fabuła, mimo że powinnam znać ją na pamięć jest ciekawa i w niejednym miejscu potrafiła mnie zaskoczyć. Do tej pory nie mogę wyjść ze zdziwienia jak bardzo film różni się od swojego pierwowzoru. Tyle wydarzeń zostało pominiętych, a niektóre kompletnie zmienione tak, że w końcu zaczęłam traktować te dzieła jak dwie osobne historie. Nie zmienia to jednak faktu, że i książka i film mają bardzo wysoką pozycję w moim sercu. Słyszałam, że Nicholas Sparks jest mistrzem romansu i po przeczytaniu "Ostatniej piosenki" nie sposób się nie zgodzić. Jego książki można czytać non stop i gwarantuję, że nigdy się Wam nie znudzą.

Na osobny akapit zasługują bohaterowie, z którymi się utożsamiłam i pokochałam ich od samego początku. Główna bohaterka wzbudziła we mnie sympatię swoim realizmem. Nie jest idealna. Nikt przecież nie jest. A roztaczanie wokół siebie aury perfekcyjności, ale także sztuczności jest bezsensowne, bo w rzeczywistości taka osoba jest w środku zupełnie pusta. Ronnie do takich nie należy. Może z początku sprawiać wrażenie zagubionej i do końca nie wie co dalej zrobić ze swoim życiem, ale ja od początku postrzegałam ją jako bardzo inteligentną młodą kobietę, która ma swoje cele i wartości, i z wielkim zaangażowaniem stara się ich trzymać. Jest też bardzo wrażliwa, o czym świadczy jej pasja muzyczna. Mimo, że po odejściu ojca obiecała sobie, że nigdy więcej nie zagra na fortepianie, wraz z ilością czasu spędzonego w jego towarzystwie wewnętrzny mur, który wokół siebie zbudowała zaczyna się kruszyć, aby w końcu całkowicie zniknąć. Na uwagę zasługuje także Will. Szczery i uczciwy chłopak, który pragnie jedynie wyrwać się spod mocnych skrzydeł wymagających rodziców. Dzięki znajomości z Ronnie następują w nim zmiany, które z pewnością sprawiły, że stał się lepszym człowiekiem.
"Jesteś taka jak myślałem. Od pierwszej chwili gdy się poznaliśmy. I nie możesz już bardziej do mnie pasować."
Uczucia występujące w tej książce są tak prawdziwe, że niemal namacalne. Przy niej śmiałam się, złościłam, niepokoiłam, wylałam miliony łez, ale przede wszystkim... kochałam. W "Ostatniej piosence" przedstawione są różne rodzaje miłości - miłość dwojga zakochanych, miłość do muzyki, do bliźnich, do przyjaciół, ale także rodziców do swoich dzieci. Każda jest inna, każda wyrażana jest w różny sposób, ale łączy je jedno. Wszystkie wywołują w sercu radosne uniesienie i poczucie, że dopóki są osoby, które nas kochają i które my kochamy jest po co żyć. I nie warto przejmować się codziennymi zmartwieniami. Przecież wystarczy tylko chwila rozmowy lub przyjacielski uścisk, a świat staje się piękniejszy. Dużo mówi się tutaj także o Bogu. O poszukiwaniu swojej drogi do Niego i wracaniu ze ścieżek licznych złych wyborów. Zrozumiałam, że mimo chwil zwątpienia i wielu pomyłek On zawsze obserwuje i czeka z otwartymi ramionami niczym ojciec, który wypatruje swoich dzieci, kiedy zbyt długo nie wracają do domu.

Nad zakończeniem nie mam zamiaru się rozwodzić, bo znowu wywoła to u mnie łzy w oczach. To po prostu mistrzostwo świata! Jest poruszające, wzruszające, a na końcu romantyczne. Sparks to geniusz i kocham go za stworzenie czegoś tak pięknego, że nie potrafię opisać tego słowami. "Ostatnia piosenka" to opowieść o wakacyjnej miłości, która przerodziła się w coś znacznie większego i trwalszego, o wybaczeniu i drugich szansach, o poszukiwaniu własnej drogi, o stracie ale przede wszystkim o miłości. Miłości niezmiennej i nieskończonej. Miłości, która jest wszędzie, trzeba tylko mieć oczy szeroko otwarte, bo może właśnie stać za tobą i klepać Cię po ramieniu z niemą prośbą, abyś się odwrócił.

"Życie, uświadomił sobie, bardzo przypomina piosenkę. Na początku jest tajemnica, na końcu - potwerdzenie, ale to w środku kryją się wszelkie emocje, dla których cała sprawa staje się warta zachodu."

Moja ocena: 8/10
Ola

niedziela, 16 lutego 2014

Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu - John Flanagan





Tytuł: Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu
Tytuł oryginału: Ranger's Apperentice. The Ruins of Gorlan
Autor: John Flanagan
Ilość stron: 320
Wydawnictwo: Jaguar








Will wychował się w sierocińcu na dworze zamożnego barona. Wszystkie dzieci, w wieku piętnastu lat muszą dokonać wyboru co do zwodu, kóry będą chciały w przyszłości wykonywać. O ile inne dzieci przydzielane są za zwyczaj do szkół, które ukończyli ich rodzice, o tyle historia pochodzenia Willa nie jest do końca znana, ponieważ jako niemowlę został podrzucony pod próg domu barona, a jedyne informacje o nim pochodzą ze znalezionego obok dziecka skrawka papieru. Podobne problemy mają pozostali wychowankowie sierocińca. Jeśli chcą coś w życiu osiągnąć muszą sami na to zapracować. Jeśli nie dostaną się na nauki do żadnego z mistrzów, czeka ich życie na marginesie społecznym. Will nie chce dla siebie takiego życia. Najchętniej poszedłby do szkoły rycerskiej, tak jak jego ojciec, który rzekomo zginął jako bohater w jednej z bitew. Nie pozwala mu na to jednak nikła budowa i brak siły fizycznej. Kiedy wydaje się, że jego los jest przesądzony i czeka go życie zwykłego pańszczyźnianego chłopa nieoczekiwanie zjawia się Halt - królewski zwiadowca i proponuje mu naukę.
"Gdybyś naprawdę pomyślał, to byś nie pytał"
O "Zwiadowcach" było głośno już jakiś czas temu. W wypadku kiedy jakaś książka w mgnieniu oka staje się bestsellerem, a wszyscy dookoła się nią zachwycają mogę zareagować dwojako. Albo jeszcze bardziej będę chciała ją przeczytać (no bo w końcu ludzie nie wystawiają pozytywnych opinii bez powodu, prawda?), albo wręcz przeciwnie, kompletnie mnie to zniechęci. Z serią pana Flanagana miałam podobny problem i w tym wypadku przeważyła ta druga strona. Dlaczego jednak mimo wszystko po nią sięgnęłam? Stało się to po części za sprawą mojej kolerzanki (nie wliczając mnie jedynej czytającej osoby w klasie), której świat stworzony przez Flanagana bardzo przypadł do gustu. Drugim powodem było zaciekawienie profesją głównych bohaterów, która od razu przywodzi mi na myśl postać Robin Hooda - średiowiecznego superbohatera, obrońcy uciśnionych, który okradał bogatych, aby pomagać biednym. Bo kogo w dzieciństwie nie fascynowała jego osoba? Mnie na pewno, dlatego nie mogłam powstrzymać się przed sięgnięciem po serię, która na pierwszy rzut oka ma z nim tak wiele wspólnego.

To bardzo przyjemne, kiedy czytelnik może stopniowo poznawać bohatera i obserwować wszytkie zmiany jakie w nim następują. Właśnie taki zabieg zastoswał w swojej książce John Flanagan. Mimo odgórnego i bardzo wyraźnego podziału na dobrych i złych, każdy z bohaterów ma swój własny charakter, osobowość i w mniejszym lub większym stopniu różni się od reszty. Główny bohater zaskarbił sobie moją sympatię bardzo szybko. Już na samym początku możemy wyczuć wszystkie emocje jakie nim targają. Poznajemy go w końcu kiedy ma stanąć przed wyborem, który przesądzi o całym jego życiu. Jest zagubiony i tak naprawdę nie wie co ze sobą począć. Najchętniej poszedłby do szkoły rycerskiej, ale nie pozwala mu na to jego budowa i brak siły fizycznej. Tak naprawdę przestał już się łudzić, że trafi do jakiejkolwiek szkoły i zaczyna oswajać się z myślą, że czeka go żywot zwykłego pańszczyźnianego chłopa. Wszystkie jego emocje są podane jak na tacy. Chłopak jest przestraszony, niezdecydowany, ale także szczery z samym sobą. Nie pociesza się złudną nadzieją na szczęśliwe wyjście z sytuacji. Pojawienie się Halta jest dla niego jak dar od losu, ale jednocześnie napawa go lękiem i wachaniem. To właśnie szczerość jaka bije od tego chłopca przesądziła o moich uczucach co do niego. W końcu książka nam się nie spodoba, jeśli nie lubimy, a przynajmniej nie tolerujemy głównego bohatera.
"- Nigdy nie oceniaj wartości człowieka po jego pozycji."
Już od samego początku John Flanagan poraził mnie lekkością swojego stylu. Opisuje wszystko bardzo obrazowo, niezbyt szczegółowo, aczkolwiek wystarczająco, aby móc sobie wszystko dokładnie wyobrazić. Bardzo mi się to spodobało, bo od tej akurat książki oczekiwałam głównie wartkiej akcji i ciekawej fabuły. Muszę przyznać, że ani trochę się nie zawiodłam. Szukałam czegoś co rozerwie mnie na kilka dobrych godzin, ale jednocześnie nie będę musiała poświęcić więcej czasu na poszukiwaniu drugiego dna i własnie to dostałam. Jako książka na chłodne zimowe wieczory "Runy Gorlanu" sprawdziły się wprost idealnie. Autor od początku zaczyna budować wokół swojej powieści otoczkę tajemniczości i przygody sprawiając, że nie można zasnąć dopóki nie dokończy się zaczętego rozdziału. Te z kolei kończyły się zazwyczaj w momentach kulminacyjnych dla rozwoju akcji. W wypadku "Zwiadowców" syndrom "jeszcze jednego rozdziału" objawiał mi się po prostu bez przerwy i usiedzieć nie mogłam w oczekiwania co wydarzy się dalej.

Tło do samej historii, czyli w tym wypadku czas i miejsce akcji także zostały świetnie dobrane. Wierne odwzorowanie świata, w którym toczy się akcja nie zawsze wychodzi, ale akurat w tym wypadku przedstawienie czytelnikowi średniowiecznych realiów wyszło panu Flanaganowi naprawdę dobrze. Zwiadowcy, którzy tak zaintrygowali mnie przed sięgnięciem po tę książkę zostali opiani tak jak to sobie wyobraziłam. Autor najpierw zapoznaje nas z bohaterami, a później bardzo powoli wprowadza nas we wszelkie arkana tego fachu. Nie można było dowiedzieć się wszystkiego na raz, tylko najpierw przyswoić sobie poprzednie informacje, aby dowiedzieć się czegoś nowego. Są sceny walk, a jakże, jest przygoda, ale jest także motyw, który przewija się między stronami od samego początku - prawdziwej przyjaźni. Pan Flanagan udowadnia, że ta więź ma wielką moc i tak naprwdę nic nie osiągniemy w życiu bez ludzi, którzy zechcą nam pomóc lub chociaż wesprzeć na duchu. A kto poradzi sobie z tym lepiej niż prawdziwy przyjaciel od serca?

"Zwiadowcy" to pełna przygód opowieść o odwadze, miłości i poświęceniu. Mówi też o poszukiwaniu własnego "ja" i nie poddawaniu się, nawet wtedy, kiedy wszyscy już zwątpili, a na naszej drodze stają najgorsze przeciwności. Nadaje się dla małych i dużych, starych i mlodych. Po prostu dla każdego, kto od czasu do czasu lubi siąść w fotelu i przenieść się do świata baśni, gdzie wszystko jest możliwe, a dobro zawsze zwycięża nad złem. Ta książka naprawdę wiele mnie nauczyła i z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy serii. Co prawda przeraża mnie trochę ich ilość, bo z tego co wiem jest ich aż 13, ale w porównaniu do np. "Sagi o Ludziach Lodu" liczącej 47 powieści jest to pikuś. hehe będę się tym pocieszać ;)

Moja ocena: 7/10

A żegnam Was piosenką jednego z moich ulubionych zespołów. Mam nadzieję, że się spodoba ;)


Pozdrawiam gorąco ;**
Ola

czwartek, 13 lutego 2014

Święto zakochanych! Z kim chciałabym je spędzić?

Witajcie!

Jutro 14 lutego. Święto zakochanych, w którym małe słodkie bobaski ze skrzydełkami strzelają ze swoich łuków do przypadkowych osób, aby te zaznały w życiu trochę miłości. Taki przynajmniej jest główny cel tego przedsięwzięcia, ale jak powszechnie wiadomo amorkowi zdarza się zadrżeć ręka i trafi zupelnie tam gdzie nie trzeba. Najczęściej dzieje się tak w moim wypadku. Powiem szczerze. Walentynki nie należą do moich ulubionych świąt, a jest tak pewnie dlatego, że zawsze zakochuję się w niewłaściwych osobach (czyt. bohaterach książkowych) Widok par całujących się na korytarzu szkolnym na dosłownie każdej przerwie potrafi przyprawić o mdłości. Nie żeby było coś złego w okazywaniu sobie nawzajem uczuć (bo wszyscy doskonale wiemy co się może zdarzyć jeśli o tym zapomnimy z reklam pewnej czekolady xd), ale naprawdę bez przesady.

Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam pewnego rodzaju ranking bohaterów, z którymi bardzo chętnie spędziłabym tegoroczne walentynki... i kolejne, i jeszcze następne, a najlepiej to w ogóle każdy dzień mojego życia :) Zapraszam.

Jace Wayland "Dary Anioła"
Napierwszy ogień pójdzie Jace. Ach ten Jace. To jest po prostu najlepszy, najcudowniejszy i najukochańszy chłopak pod słońcem. Trochę więcej wspomniałam o nim przy okazji recenzji Miasta Kości i chyba na tym zakończę, bo powstałby kolejny długi wywód. Mimo, że moja obsesja na jego punkcie nie trwa jeszcze tak długo jak np. u Harry'ego Pottera to jetem pewna, że z miłości do niego bardzo długo nie zdołam się wyleczyć.


Finnick Odair Trylogia "Igrzyska Śmierci"
Kolejny cudowny bohater to oczywiście Finnick Odair! W książce pokochałam go od pierwszych stron, a kiedy zobaczyłam go w filmie po prostu padłam. Nie sądziłam, że ktoś może być aż tak idealny do jakiejś roli. Najwyraźniej się pomyliłam, bo Sam Claflin to po prostu Finnick z moich snów (i  tego co wiem, także ze snów większości fanek te trylogii ;)) KOCHAM <3



Ian o'Shea "Intruz"
Może i nie jest najprzystojniejszy, nie ma supermocy, nie został wybrany, aby walczyć ze złem, ale nie zmienia to faktu, że jest najlepszym, najszczerszym i najuczciwszym człowiekiem jakiego znam. Trszczy się o innych i przedkłada cudze problemy ponad własne co jest bardzo szlachetne i naprawdę godne naśladowania. Urodzony altruista - to określenie pasuje do niego wprost idealnie.





Augustus Waters "Gwiazd naszych wina"
Gus, gus, Gus... Coś ty ze mną najlepszego zrobił? Podczas czytania GNW wycisnął ze mnie miliony łez. Zarówno tych smutku, jak i tych radości. Naprawdę chciałabym mieć w przyszłości tak czułego i kochającego męża. A do tego to ironiczne poczucie humoru. Ideał!





Aragorn "Władca Pierścieni"
To jest dopiero wzór średniowiecznego rycerza. Odważny, szlachetny i z wojowniczym temperamentem. Na którymś z blogów przeczytałam, że to "najbardziej męski z męskich mężczyzn". W 100% się z tym zgadzam. Z takim Aragornem przy boku to mogłabym żyć nawet w średniowieczu.



Peeta Mellark Trylogia "Igrzyska Śmierci"
Przyznam się bez bicia. Na samym początku mojej przygody z tą trylogią zażarcie kibicowałam związkowi Katniss i Gale'a, a Peety wręcz nienawidziłam. Był wtedy taki flegmatyczny i nijaki. Wszystko się zmieniło kiedy sięgnęłam po "Wpierścieniu ognia". Od tamtej pory Peeta pozostaje moim nr. 1. Katniss to prawdziwa szczęściara. Szkoda, że tak późno to sobie uświadomiła :(




Magnus Bane "Dary Anioła"
O matko! O tej postaci to mogłabym pisać i pisać, aż w końcu zabrakłoby mi sił, czasu i wolnego miejsca. Wysoki Czarnoksiężnik Brooklynu zawładną moim sercem już na samym początku i do tej pory jakoś nie chce go opuścić. Jedna z najlepszych postaci w całej serii o Nocnych Łowcach. Czarujący, szelmowski, ekstrawagancki. Po prostu bezkonkurencyjny!







Percy Jackson "Percy Jackson i bogowie olimpijscy"
Percy'ego poznałam jako krnąbrnego dwunastolaka ze skłonnością do wpadania w tarapaty, ale wraz z kolejnymi tomami serii zakochiwałam się w nim coraz bardziej. Jest prze urozy kiedy czegoś nie wie, albo Annabeth się z niego naśmiewa. Potrafi jednak pokazać swoje drugie oblicze - zdolnego do poświęceń w imię większego dobra i nad wyraz odważnego  herosa.




Warner "Dotyk Julii"
Warner to po prostu moja ukochana postać z tej książki. Uwielbiam go nawet bardziej niż Julię i 1000 razy bardziej niż jej ukochanego Adama (który irytuje mnie tak jak do tej pory żadna inna postać). Ma w sobie trochę zła, trochę z psychopaty, ale posiada także bardziej pozytywne cechy. Naprawdę nie mogę się doczekać rozwinięcia jego wątku w "Sekrecie Julii" :)





Fred i George Wasley'owie "Harry Potter"
Kto nie zna bliźniaków Wasley? Przecież to najwieksi żartownisie w dziejach Hogwartu! A ja uwielbiam ich dosłownie za wszystko! Za to, że potrafili mnie rozbawić nawet w najgorszych momentach, za to, że trzymali się razem i byli podporą dla siebie nawzajem.


No i to by było chyba na tyle. Gdybym miała trochę więcej czasu ta lista wydłużyłaby się o kolejne 10 postaci. Dodałabym jeszcze m.in. Geralta z Rivii, diabłów Beletha i Azazela z trylogii "Ja, diablica", Azarela i Severio z "Niewolnicy", Edilia, Caine'a, Patcha, Rena, Kishana i wiele, wiele więcej! Bo najdoskonalsi faceci niestety nadal pozostają tylko w książkach. Z okazji zbliżających się walentynek życzę Wam więc odnalezienia swoich książkowych ideałów w życiu prywatnym :)

Całuję i ściskam :***
Ola

Ps. Czy wy też nie możecie wejść na lubimyczytac.pl, ani na żadnego bloga, który ma w gadżetach odnośniki do tej strony? Serio. Żeby wejść w zwykły podgląd bloga musiałam najpierw usunąć gadżet z LC. Naprawdę chodzi o jakieś złośliwe oprogramowanie jak poinformowała mnie przeglądarka?

piątek, 7 lutego 2014

Gwiazd naszych wina - John Green






Tytuł: Gwiazd naszych wina
Tytuł oryginału: The Fault In Our Stars
Autor: John Green
Ilość stron: 312
Wydawnictwo: Bukowy las







Hazel Grace Lancester ma szesnaście lat, a od trzech choruje na raka tarczycy w czwartym stadium z przeżutami do płuc. Przez to nie może samodzielnie oddychać i jest uzależniona od aparau tlenowego, którego ochrzciła Philipem. Przetestowano już mnóstwo leków, z których do tej pory zadziałał tylko jeden. Mimo to dziewczyna wie, że nie jest on w stanie przywrócić jej zdrowia, a tylko "wykupić" dodatkowy czas, który będzie mogła spędzić na czytaniu i oglądaniu American's Next Top Model. W trosce o jej stan psychiczny rodzice posyłają Hazel na cotygodniowe spotkania grupy wsparcia, których niecierpi i nie widzi w nich najmniejszego sensu. Jednak to właśnie na jednym z takich spotkań dziewczyna poznaje Augustusa Watersa - charyzmatycznego i zabawnego chłopaka z amputowaną nogą. Nie wie jeszcze, że od tego spotkania nic nie będzie już takie samo, a w życiu obojga nastąpi zwrot o 180°.

Może zacznijmy od tego, że kompletnie nie wiem co napisać o tej genialnej aż do przesady książce. Po prostu siedze i zastanawiam się jak zapełnić rażącą w oczy pustkę na ekranie komputera, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Wątpię, aby pod koniec któreś w Was mogło określić tę recenzję mianem składnej i treściwej, ale pomyślałam, że kiedy ją napiszę choć na chwilę pozbędę się uczucia wszechogarniającej pustki, które towarzyszy mi tak naprawdę już od dnia, kiedy skończyłam ją czytać (czyli w sumie tego samego, którego ją odebrałam z poczty) Podczas czytania poprzedniej powieści tego autora, czyli w moim wypadku Szukając Alaski na własnej skórze doświadczyłam skali talentu jakim on dysponuje, jednak to co zastałam w jego najnowszej powieści po prostu zwaliło mnie z nóg i przez bardzo długi czas nie pozwalało się podnieść.
" - Czasami ludzie nie rozumieją wagi obietnic, gdy je składają - wyjaśniłam.
Isaac spojrzał na mnie ze zdumieniem.
 - No jasne, oczywiście. Ale i tak należy ich dotrzymywać. Na tym polega miłość. Miłość to dotrzymywanie obietnic wbrew wszystkiemu."
Zdarza nam się porównywać ze sobą jakieś rzeczy, ba, robimy to notorycznie. Wymieniamy wtedy dobre i złe strony i na tej podstawie określamy, która z nich jest w czymś lepsza bądź gorsza. To samo tyczy się książek. Porównując do siebie dwie pozycje używamy zdań typu "tutaj podobało mi się to, a tam tamto" lub po prostu mówimy, że ta książka przypomina mi jakąś inną. Jednak "Gwiazd naszych winy" nie da się do niczego porównać. Jest niepowtarzalna, wyjątkowa, niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. I może ktoś pomyśli: Co może być ciekawego w książce o raku? Rzeczywiście może i nic, ale to nie jest zwykła książka o raku, bo cytując autora, książki o raku to lipa. Ta książka to opowieść o wielkiej miłości na dobre i na złe, o wytrwałości, poświęceniu i myśleniu pozytywnie w obliczu największej tragedii jaka może przydarzyć się rodzinie - nieuleczalnej chorobie. A w realizowaniu genialnego planu zabawienia się kosztem zszarganych nerwów czytelników pomagają autorowi niewątpliwie postacie. To właśnie one są najmocniejszą stroną wszystkich powieści Greena, bo zawsze wykreowane są perfekcyjnie i z dbałością o najmniejsze szczegóły. Para głównych bohaterów wokół których kręci się cała historia to dwie zupełnie różne osobowości i światopoglądy. Łączy ich jednak takie samo podejście do swojej choroby - zdystansowane i z dozą czarnego humoru. Nie są oni może przykładem wytrwałości i zawziętości, ale bije od nich tyle realizmu i chęci do życia, że mimo iż wiedziałam jaki los ich spotkał nie współczułam im tak jak możnaby się tego spodziewać. Bo najgorsze co możemy zrobić przebywając w towarzystwie ciężko chorego człowieka to mu współczuć. Takie osoby nie potrzebują taryfy ulgowej. Chcą normalnie funkcjonować możliwie w jak największym stopniu samodzielnie.

"Świat nie jest istytucją zajmującą się spełnianiem życzeń."

Podczas czytania wewnątrz mnie szalało istne tornado uczuć i spowodowało w moim sercu, a także duszy, umyśle i innych częściach ciała zniszczenia godne największego huraganu. Czytając "Gwiazd naszych winę" doszłam do wniosku, że świat jest niesprawiedliwy. Dlaczego taka tragedia spada na ludzi, którzy mają swoje cele, ambicje i starają się żyć każdą chwilą, a ludzie, którzy siedzą bezczynnie i nie mają prawdopodobnie żadnego pomysłu na to, jak dalej pokierować swoim życiem, dalej mogą je marnować. I nie obchodzi mnie, że historia, a także postacie przedstawione w tej książce są fikcyjne, bo osób takich jak Hazel i Gus jest na świecie miliony. Zdałam sobie sprawę, że nie warto przejmować się błahostkami, które tylko z początku wydają się ważne, ale skupić się na realizacji swoich prawdziwych marzeń, bo nigdy nie wiadomo ile czasu Ci zostało.

Coś co zdecydowanie odróżnia tę książkę od innych to sposób w jaki autor przekazuje czytelnikowi wszystko co ma do przekazania. Wychodzę z założenia, że książki są po to, aby nas czegoś nauczyć, a John Green dzięki doskonałej znajomości nastoletniej psychiki umie trafić ze swoim przekazem bardzo głęboko do młodych serc i umysłów. Nie wali prosto z mostu, nie używa niezrozumiałych metafor, ale balansuje na krawędzi tych dwóch dróg. Dzięki lekkiemu stylowi pisania i ironicznemu poczuciu himoru, które spotkać można na każdym kroku zapoczątkował przełom w literaturze młodzieżowej. Uważam, że inni auorzy powinni brać z niego przykład, a nie tworzyć kolejne kiczowate kopie którejś z bestsellerowych powieści o wampirach. Całe szczęście, że już powoli odchodzi się od tego zwyczaju.

Jeszcze zanim przeczytałam tę książkę podejrzewałam jakie może być jej zakończenie. Mimo wszystko do samego końca nie mogłam przyjąć tego do wiadomości. No właśnie "nie mogłam", ale może było to raczej "nie chciałam"? Nikłe nadzieje pokładałam w tym, że pod koniec wszystko się wyjaśni, zmieni na lepsze, a moje najgorze obawy jakimś cudem się nie ziszczą, jednak to co zafundował nam John Green przerosło moje najśmielsze oczekiwania, a za razem złamało serce. Chyba będę musiała przyzwyczaić się, że w jego książkach nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenie. Teraz bez bicia mogę to powiedzieć. John Green to jeden z najokrutniejszych autorów jakich znam. Przebija nawet Michaela Granta, który w swojej serii zabił z niemałą satysfakcją 3/4 swoich bohaterów. Tam jednak postacie przychodziły i odchodziły tak szybko, że czytelnik był w jakimś stopniu przygotowany na to, że jego ulubiony bohater prędzej, czy później pożegna się z życiem. John Green to zupełnie inny typ. Najpierw tworzy przepiękną historię i napawa czytelnika nadzieją, a później niszczy to co sam zbudował z takim okrucieństwem, że teraz sama nie wiem, czy bardziej go kocham, czy nienawidzę.
"Wydawało się, że to było całe wieki temu, jakbyśmy przeżyli krótką, ale mimo to nieskończoną wieczność. Niektóre nieskończoności są większe niż inne."

Na dzisiejszej lekcji religii moja katechetka powiedziała coś naprawdę mądrego. Może nam być smutno, może nam być przykro, ale zapłakać możemy tylko wtedy, kiedy odejdzie ktoś naprawdę bliski. A przy czytaiu "Gwiazd naszych winy" wylałam miliony łez. Bo czasami trafiamy na taką książkę, po której przeczytaniu kłębi się w głowie tyle myśli, że za nic w świecie nie jesteśmy wstanie normalnie funkcjonować. Tak samo mam teraz. Prawdę powiedziawszy piszę tę recenzję od soboty dopisując codziennie po kilka nowych zdań, ale nadal nie zawiera ona wszystkiego co chciałabym powiedzieć. Chyba najlepiej będzie kiedy po prostu przestanę się już zastanawiać co jeszcze warto dopisać, bo tym sposobem nigdy nie opublikuję tego tekstu. Ta historia jest piękna w każdym znaczeniu tego słowa, a fakt, że zakończyła się właśnie 14 lipca sprawił, że dla mnie stała się jeszcze piękniejsza. No bo czy to nie cudowne, że akcja książki, która i tak wiele dla ciebie znaczy zakończyła się właśnie w dniu twoich urodzin? Zwykła data. Dzień i miesiąc, ale dla mnie znaczy coś więcej. Czytając tę książkę miałam wrażenie, jakby autor napisał ją specjalnie dla mnie, że ostatnia - 312 strona to jeszcze nie koniec, bo teraz czas, abym wzięła sprawy w swoje ręce.

Zwykle jestem zadowolona kiedy jakaś powieść wciągnie mnie na tyle, że szybko ją skończę, ale tym razem nie cieszę się ani trochę. Co więcej, mam do siebie ogromny żal, bo ta historia zdecydowanie nie zasluguje na tak szybki koniec. W nią należy się wsłuchać, pozastanawiać się nad jej treścią i delektować każdym słowem, o czym ja kompletnie zapomniałam. Kilka godzin... tylko tyle potrzebowałam, aby pochłonąć wszyskie 312 stron. To zdecydowanie za mało na wykonanie choć częsci wyżej wymienionych czynności. Kiedy ktoś zapytał mnie dlaczego "Gwiazd naszych wina" tak bardo mi się podobała najpierw przez głowę przeleciało mi milion różnych powodów, ale po chwili zastanowienia kompletnie odebrało mi mowę, ponieważ żaden z nich nie wydawał się wystarczająco dobry. Prawdę powiedziawszy na dzień dzisiejszy nadal nie wiem jakim cudem tak bardzo pokochałam tę książkę. Może był to zwykły przypadek, a może zadziałało przeznaczenie? Tego nie wie nikt i nie mam zamiaru się nad tym zastanawiać.
"- Okay - powiedział, gdy minęła cała wieczność. - Może "okay" będzie naszym "zawsze"? 
 - Okay - zgodziłam się." 
Moja ocena: 9/10


sobota, 1 lutego 2014

Podsumowanie stycznia + lutowy stosik :)












Z tego co się orientuję mamy dzisiaj pierwszy dzień nowego miesiąca, czyli lutego. Szczerze powiedziawszy nie mogłam się już doczekać końca stycznia, który z powdzeniem mogę zaliczyć do jednych z najgorszych w moim życiu. Problemy w życiu osobistym, a także "zawodowym", czyli w tym wypadku kłopoty z nauką, a także ogólnie w szkole dały mi się we znaki, co odbiło się również na tym blogu (no sorry 5 postów w ferie? coś tu jest mocno nie hallo) Tak jak początek stycznia był po prostu straszny, tak koniec był naprawdę cudowny (wiecie ferie zimowe i te sprawy ^^). Mam taką zasadę, że staram się nie wracać pamięcią do smutnych chwil i wspomnień, które sprawiają mi ból, ale mimo wszystko przydałoby się krótko podsumować poprzedni miesiąc.

No i oczywiście w tym miejscu ujawniają się wszystkie moje cechy, których w sobie nienawidzę, a mianowicie lenistwo, zapominalstwo i koszmarne roztargnienie, ponieważ mimo, że miałam je w planach to podsumowania grudnia się na tym blogu nie doszukacie xD No cóż, będę musiała jakoś przeboleć tę brzydką dziurę w archiwum :) Co się tyczy książek przeczytanych w styczniu to nie jest tak źle, ale za dobrze też nie jest. W związku z tym, że miałam ferie zimowe oczekiwałam o wiele wyższego wyniku, jednak zepsuć moje plany nadwyraz skutecznie udało się "Krzyżakom" Henryka Sienkiewicza, których musiałam przeczytać.

Tak więc... książki przeczytane w styczniu to:
1. Klątwa tytana - Rick Riordan
2. Druga szansa - Katarzyna Berenika Miszczuk [recenzja]
3. Szukając Alaski - John Green [recenzja]
4. Ostatnia piosenka - Nicholas Sparks
5. Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu - John Flanagan
6. Wybrani - C.J. Daugherty
7. Krzyżacy - Henryk Sienkiewicz (2 tomy)

Najlepsza książka: wszystkie były bardzo dobre i na swój sposób wyjątkowe, ale 1 miejsce należy się zdecydowanie "Szukając Alaski"
Najgorsza książka: bezapelacyjnie "Krzyżacy", mimo że nawet mi się podobali to nie dorastają do pięt pozostałym pozycjom
Ilość przeczytanych stron: 2915
Stron dziennie: 94

Trochę blogowych statystyk
Łączna liczba wyświetleń: 4792
Liczba wyświetleń w ostatnim miesiącu: 907
Liczba obserwatorów: 26
Łączna liczba komentarzy: 188
Liczba napisanych postów: 5 (w tym 1 przez Darię)

W styczniu wygląd bloga przeszedł gruntony remont i na dzień dzisiejszy mi się podoba. Wierzcie lub nie, ale toczyłyśmy z Darią prawdziwą woję o to jak dokładnie ma wyglądać ta stronka. W końcu i tak stnęło na moim, ale mam nadzieję, że kochana współautorka się za to na mnie nie obraziła ;) Jak zdążyliście zauważyć pojawiły się tylko 2 recenzje, ale w tym miesiącu mam zamiar nadrobić wszystkie zaległości i w końcu wyjść na prostą. Zobaczymy jak z tym będzie, bo ostatnio przekonałam się, że coś co wcześniej sobie zaplanowałam w 99 przypadkach na 100 się nie uda mi się zrealizować.

Jeśli chodzi o "nie blogową" stronę mojego życia to wszystkie żale wypisałam w poście rozpoczynającym ten rok i nie mam zamiaru tego wszystkiego powtarzać. Do tego doszła tylko moja osobista porażka, czyli najniższa średnia życia, a mianowicie 4.9. Chyba upadłam na głowę z tego smutku. W każdym razie na konieć roku ustawiłam sobie poprzeczkę na równiótkie 5.0, które mimo, że nie do końca mnie satysfakcjonuje to i tak będzie sukcesem ;) Tak właśnie sobie myślę, że jeśli zsumować wszystkie dobre i złe rzeczy z tego miesiąca to mimo, że te drugie zdecydowanie przeważają, nie było aż tak tragicznie. Hmm... chyba odkryłam w sobie nieznane dotąd pokłady optymizmu xD

A teraz obiecany stosik lutowy (od góry):
Gwiazd naszych wina - John Green - dzisiaj byłam na poczcie i odebrałam długo wyczekiwaną paczkę z bonito ;)
Papierowe miasta - John Green - j.w, zwłaszcza, że z tego co wiem wykupiłam ostatni egzemplarz z 40% rabatem
Mroczna bohetreka. Kolacja z wampirem - Abigail Gibbs - książka z serii "Pewnego razu w biedronce" xD
Opowieści ze świata wiedźmina - praca zbiorowa - z tego co pamiętam pojawiła się już w poście ze świątecznymi prezentami, ale dopiero teraz mam czas na jej przeczytanie
Wilczy miot - S.A Swann - j.w.
Sezon burz - Andrzej Sapkowski - leży od listopada i płacze po nocach nie dając mi spać. W końcu się zlitowałam :)
Baśniarz - Antonia Michaelis - kolejna z bonito; po prostu nie mogłam nie kupić (zwłaszcza w promocji)
Gra o Ferrin - Katarzyna Michalak - już drugie podejście, ale mam wrażenie, że z takim samym finałem

Jak widzicie moje książkowe plany przedstawiają się dość obiecująco (szczególnie moje nowe nabyki *.*), do tego jeszcze dojdą pewnie e-booki, które zachomikowały się na komputerze i grzecznie czekały na swoją kolej, zwłaszcza, że w końcu mam na czym je czytać. Po miesiącach, ba, po latach próśb i błagania rodzice dojrzeli do tej decyzji i kupili mi laptopa. Teraz w końcu mogę napisać notkę bez obaw, że młodszy brat nagle wpadnie do pokoju i zażąda koputera to "pracy domowej", a mama nie będzie chciała, żebym bez przerwy jej coś sprawdzała. Co się tyczy tych "bogowych" planów to mam już kilka pomysłów m.in. dodanie etykiet, wzięcie udziału w kilku wyzwaniach, uzupełnienia podstrony "Autorki", a także (prawdopodobnie) założenie nowego bloga (ale cicho szaaa to jeszcze nic pewnego :)) Taak, zdecydowanie zapowiada się bardzo pracowity miesiąc :)

Trochę zagmatwany ten post i jak zwykle się rozpisałam, ale ostatnio to u mnie standart xD A żegnam Was piękną piosenką, o której przypomniały mi ostatnio koleżanki. Stara, ale słowa jak żadne inne w tym momencie do mnie pasują ;)


Pozdrawiam i ściskam :**
Ola