niedziela, 30 marca 2014

Papierowe miasta - John Green





Tytuł: Papierowe miasta
Tytuł oryginału: Paper towns
Autor: John Green
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Bukowy las








Osiemnastoletni Quentin Jacobsen to zwyczajny niezbyt popularny nastolatek. W dzieciństwie jego najlepszą przyjaciółką była koleżanka z sąsiedztwa - niesamowita Margo Roth Spiegelman, jednak z powodu pewnego incydentu ich drogi się rozeszły. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie uczuciom, które Q zaczął darzyć Margo. Nic więc dziwnego, że kiedy kilka lat później dziewczyna nagle pojawia się w jego oknie w stroju ninja i prosi o pomoc, Quentin po krótkim zastanowieniu się zgadza. Razem realizują misternie przygotowany plan zemsty na wszystkich, którzy kiedykolwiek naprzykrzyli się Margo. Kiedy następnego dnia Quentin dowiaduje się, że dziewczyna zniknęła w tajemniczych okolicznościach postanawia za wszelką cenę ją odnaleźć. Posługując się wskazówkami, które sama mu zostawiła Q stara się zlokalizować miejsce jej pobytu i odkryć kim tak naprawdę jest dziewczyna, którą myślał, że zna, ale w rzeczywistości było zupełnie odwrotnie.

„Rozmawianie z pijaną osobą było jak rozmawianie z niezwykle szczęśliwym trzylatkiem dotkniętym poważnym uszkodzeniem mózgu”

W książkach Johna Greena jestem zakochana od samego początku i teraz nie wyobrażam sobie, aby kiedyś miały one opuścić honorowe miejsce w moim sercu. Po wstrząsającej "Szukając Alaski" i niesamowitej oraz niezwykle wzruszającej "Gwiazd naszych winie" w końcu nadszedł czas na ostatnią w kolejce powieść Zielonego. "Papierowe miasta" leżały na półce już od jakiegoś czasu i trochę obawiałam się co też zastanę w środku. Słyszałam różne opinie, jedni mówili, że jest to najlepsza z jego książek, inni, że najgorsza, ale ja zawsze wolę sama się przekonać, więc pewnego lutowego popołudnia zaczęłam ją czytać i... nie mogłam się oderwać! John Green jak zwykle powitał mnie lekkim stylem, humorem i nieprzerwaną akcją, ale także zaskoczył oryginalnym pomysłem, niekonwencjonalnymi rozwiązaniami i czymś czego zupełnie się po nim nie spodziewałam - wątkiem kryminalnym. Co prawda przedsmak tego co pan Green ma do powiedzenia w sprawie rozwiązywania różnorakich zagadek można było znaleźć już w "Szukając Alaski", ale to dopiero tutaj odkryłam na co dokładnie go stać. Podczas czytania "Papierowych miast" trzeba naprawdę wysilić swoje szare komórki, a z odkrywania kolejnych wskazówek, które Margo zostawiała na drodze Q miałam frajdę jak mało kto ;)

„Widzisz, jestem gorącą zwolenniczką przypadkowego użycia wielkich liter. Obowiązujące zasady są okropnie krzywdzące wobec wyrazów w środku zdania.”

Oczywiście bardzo dużą rolę w końcowej ocenie danej powieści odgrywają bohaterowie. Pan Zielony ma do nich szczęście i nie ma chyba postaci, którą on stworzył, a której bym nie pokochała. Uroczy Quentin - niezbyt popularny, starał trzymać się na uboczu i uczestniczyć w życiu szkoły jedynie jako bierny obserwator, ale to właśnie dzięki niemu jeszcze bardziej pokochałam tę książkę. W tej niepozornej i trochę zagubionej postaci odkryłam tak wielkie pokłady uporu i determinacji jakich w życiu bym się po nim nie spodziewała. Można było także dostrzec jak bardzo kochał Margo i kiedy zniknęła po prostu zaczął jej szukać, bo nie wyobrażał sobie bez niej życia. Mimo, że w 90% była to tylko ślepa fascynacja i szczenięca miłość, z której zdołałby się wyleczyć to i tak czytało się o tym bardzo przyjemnie i myślę, że to co Q czuł to tej dziewczyny było całkiem urocze. Moim ulubionym typem bohaterek książkowych są silne, niezależne i trochę szalone dziewczyny (bądź kobiety) i to właśnie z nimi najbardziej się zżywam, dlatego Margo Roth Spiegelman podbiła moje serce już na samym początku. Była kreatywna, bardzo inteligenta i miała niezachwiany system wartości, którego się trzymała. Jedyne do czego mogę się przyczepić to to, że było jej w tej książce o wiele za mało, ale dobra, niech wam będzie, przymknę na to oko.

„Odchodzenie jest przyjemne i czyste, tylko kiedy zostawia się za sobą coś ważnego, coś, co miało dla nas znaczenie. Kiedy wyrywa się życie razem z korzeniami. Ale tego nie da się zrobić, dopóki nasze życie nie zapuści korzeni.”
Zauważyłam, że ważnym elementem książek Greena jest literatura. Najpierw mamy Alaskę Young i jej "bibliotekę życia", następnie Hazel Grace Lancester i "Cios udręki", aż w końcu Margo Roth Spiegelman i tomik poezji Whitmana. Nie wiem, co dzięki temu zabiegowi autor chciał przekazać swoim czytelnikom, ale z pewnością jest to coś ważnego. Myślę, że John Green poprzez właśnie wplatanie w swoje powieści czegoś co zna i kocha stara się umieścić w nich cząstkę siebie. Za to za pomocą bohaterów, ich dialogów i przemyśleń chce w sposób łatwy i przyjemny wyrazić SWOJE zdanie na dany temat i przekazać co JEMU chodzi po głowie. Bo są autorzy piszący dla pieniędzy, czy sławy, ale są też tacy jak John Green, którzy w swoje książki wkładają całe serce i duszę, a to sprawia, że są kompletnie inne, oryginalne i na swój sposób niesamowite. Chciałabym, aby wszyscy autorzy pisali z taką pasją i zaangażowaniem jak właśnie pan Green, bo to naprawdę da się wyczuć.

„Tak trudno jest odejść - dopóki się nie odejdzie. A wówczas to najłatwiejsza rzecz pod słońcem"

John Green. Kolejna jego książka i kolejny raz moje serce zostało roztrzaskane na milion kawałeczków. Tym razem jednak nie z powodu samej historii, a raczej jej zakończenia. Kiedy dotarłam już do ostatniego rozdziału "Papierowych miast" (a stało się to zdecydowanie zbyt szybko) i zaczęłam go czytać przyznaję - byłam roztrzęsiona i zdołowana, że ta niesamowita historia dobiega już końca. Jednak prawdziwa burza rozpętała się kiedy dotarłam na stronę ostatnią i przeczytałam ostatnią linijkę. Byłam tak zdziwiona, kiedy zamiast kolejnych ciasno zadrukowanych stron natrafiłam na pustą kartkę, że jeszcze kilkakrotnie sprawdzałam, czy aby na pewno zaraz za nią nie ma następnego rozdziału, gdzie znalazłabym odpowiedzi, na wszystkie moje pytania. Jakiś epilog, cokolwiek. Jedyna reakcja na jaką było mnie wtedy stać to "Jakto koniec?!" i "WTF! Jak to możliwe?!". Kolejny raz pan Green zaskoczył mnie swoją pomysłowością i nie powiem, że nie spodziewałam się czegoś zaskakującego na sam koniec, ale ludzie! Takich rzeczy się nie robi, bo nawet John Green nie ma w zwyczaju kończyć swoich powieści w kulminacyjnym momencie akcji. Zdecydowanie, zakończenie "Papierowych miast" należy do jednych z najdziwniejszych z jakimi miałam okazję się spotkać, ale nawet to miało w sobie trochę z niepowtarzalnego uroku jakim charakteryzują się wszystkie powieści Zielonego.

„Ludzie tworzą miejsca, a miejsce tworzy ludzi."

Słyszałam, że powyższa książka to tylko kopia debiutu Johna Greena, że nic w niej nie zaskakuje, bohaterowie są łudząco podobni to tych w "Szukając Alaski", a samemu autorowi zabrakło pomysłów. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. W każdej opowieści jest ziarnko prawdy i rzeczywiście można doszukać się pewnych podobieństw, ale nie zmienia to faktu, że każda z powieści Greena porusza zupełnie inne tematy i problemy tak ważne dla nastolatków. Akurat ten autor ma niesamowity dar trafiania swoim przekazem wprost do serc współczesnej młodzieży i do tej pory nie mam pojęcia jakim cudem z taką łatwością przychodzi mu opisywanie problemów i sytuacji, które wcale już takie łatwe nie są.

W "Papierowych miastach" możemy znaleźć wątki mówiące o prawdziwej przyjaźni, potrzebie akceptacji, ale także ukrywaniu własnej osobowości i odkrywaniu jej krok po kroku innym ludziom. Zdecydowanie nie są to błahostki, o których można od tak napisać książkę. Te książki skłaniają do refleksji i mają za zadanie czegoś nas nauczyć o otaczającym nas świecie. Jestem pewna, że spodobają się nie tylko młodzieży, która w dzisiejszym świecie paradoksalnie wie coraz mniej i z niewielu osób może brać dobry przykład, ale także dorosłym, którzy mogą w nich odnaleźć dawno zapomniane czasy swojej młodości. Dalej, niech przypomną sobie, że oni także mieli kiedyś fazę młodzieńczego buntu i niczego nie pragnęli tak bardzo jak w końcu się usamodzielnić, bo wbrew pozorom potrzeby dzisiejszych nastolatków wcale tak bardzo nie różnią się od potrzeb tych żyjących 10, 20, czy 30 lat temu.

Moja ocena: 9/10


Pozdrawiam Was gorąco :***
Ola

sobota, 22 marca 2014

Sezon burz - Andrzej Sapkowski





Tytuł: Sezon burz
Tytuł oryginału: -
Autor: Andrzej Sapkowski
Ilość stron: 404
Wydawnictwo: SuperNOWA








Geralt z Rivii - wykwalifikowany zabójca potworów trafia do małego, sennego królestwa o nazwie Kerack w nadziei, że znajdzie tam dla siebie jakieś zajęcie. Jednak tam gdzie wiedźmini, są też kłopoty, a nasz wiedźmin już przy samym wjeździe do miasta wplątuje się w słowną utarczkę ze strażniczkami granicznymi, która później zamienia się w otwartą bijatykę. W końcu staje na tym, że Geralt musi zostawić w depozycie coś bez czego nie jest w stanie funkcjonować - swoje legendarne miecze. Co jednak, jeśli po załatwieniu wszystkich formalności nie można ich dostać z powrotem? Kto je zabrał? I w jaki sposób w ogóle trafiły na aukcję? Na te pytania wiedźmin musi znaleźć odpowiedź, aby choć trochę zbliżyć się do historii kradzieży swich mieczy. Po drodze czeka jednak wiele niebezpieczeństw, jeszcze więcej kłopotów i... gorący romans z pewną czarodziejką. Czy Geraltowi uda się odzyskać swoją własność na czas?

Kiedy tylko dowiedziałam się o nowej powieści Andrzeja Sapkowskiego od razu wiedziałam, że muszę ją mieć. Jednak mimo, że posiadam ją w swoich zbiorach już od listopada to jakoś nie mogłam się zdobyć do jej zaczęcia. Z jednej strony chciałam ją przeczytać, ale z drugiej po prostu się bałam. Przyznam się bez bicia, że kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać po nowym "Wiedźminie". Mimo, że autor postanowił zostawić zakończenie sagi otwartym nikt nie brał pod uwagę jej ewentualnej kontynuacji. Co więcej, mam dziwne przeczucie, że większość fanów serii nawet nie chciała, aby takowe kiedykolwiek się pojawiły. Nic dziwnego, że jeszcze przed oficjalną premierą "Sezon burz" wywołał sporo kontrowersji i już na samym starcie zdania na jego temat zostały dość kategorycnie podzielone. Ja sama uważam, że to co zostało zakończone powinno już takie pozostać, bo powszechnie wiadomo, że jest to najlepsze rozwiązanie, aby nie zepsuć końcowego dobrego wydźwięku całej serii. Pod tym względem "Sagę o wiedźminie" można by porównać trochę do "Harry'ego Pottera". Bo czy fani J.K Rowling po przeczytaniu "Insygniów śmierci" chcieli poznać dalsze losy ukochanych bohaterów? Może i tak, ale zdecydowana większość nie miała innego wyboru jak pogodzić się, że to już koniec magicznej przygody.
„Strzeżcie się rozczarowań, bo pozory mylą. Takimi, jakimi wydają się być, rzeczy są rzadko. A kobiety nigdy.”
W "Sezonie burz" znowu można było odczuć znane już doskonale z "Sagi o wiedźminie" oryginalne poczucie humoru pana Sapkowskiego. W książce jest pełno sarkastycznych uwag, ciętych ripost, zabawnych anegdot, ale przede wszystkim czarnego humoru, bo to właśnie on sprawia, że książki Sapkowskiego mają tak niepowtarzalny klimat. Autorowi jak zwykłe bezbłędnie udało się uchwycić średniowieczne realia, a niektóre z aspektów tamtego życia zostały opisane wprost po mistrzowsku. Dyskryminowanie kobiet i prymitywny tok myślenia ówczesnych mężczyzn autor przedstawił tak bezkonkurencyjnie, że czytając o tym śmiałam się do łez. Według niego tok myślenia większości średniowiecznych mężczyzn opierał się na stwierdzeniu "miejsce kobiety jest w domu (a najlepiej w kuchni) zajmując się kolejnymi dziećmi i nie mając do roboty nic innego, jak czekać z utęsknieniem na kochanego męża wracającego z pracy". Oczywiście jeśli myślisz inaczej to... uwaga, uwaga... "niszczysz porządek publiczny" i automatycznie stajesz się wrogiem publicznym nr. 1, a w takim wypadku to najlepiej będzie gdybyś od razu poszedł i usmażył się w piekle. Mnie osobiście takie stwierdzenie niesamowicie rozbawiło i spodobało mi się, że pan Sapkowski niektóre kobiety umieścił o wiele wyżej w swojej hierarchii.
„Dobrze jest odczuwać strach. Odczuwasz strach, znaczy, jest się czego bać, bądź więc czujny. Strachu nie trzeba pokonywać. Wystarczy mu nie ulegać. I warto uczyć się odeń.”
Świat przedstwiony nadal jest taki jakim zapamiętałam go z poprzednich części, czyli twardy, niebezpieczny, tajemniczy, miejscami przerażający i po prostu - słowiański. Tutaj rzadko kiedy możesz spać spokojnie, bo nigdy nie wiesz jakie monstrum czai się za zakrętem i czycha na Twoje życie. Jednocześnie jest to świat idealny dla wiedźminów, taki, który sprawia, że ich przygody stają się jeszcze bardziej emocjonujące. Nie wiem jak Wy, ale ja jakoś nie wyobrażam sobie, aby mogły one rozgrywać się gdzie indziej, chociażby we współczesności. To już nie byłoby to samo, a książka stałaby się nudna i nijaka. I w tym miejscu ujawniła się kolejna rzecz, za którą kocham polską fantastykę - rozlew krwi. Wiem, że nie wszyscy to lubią, a niektórzy właśnie tego aspektu w literaturze starają się za wszelką cenę unikać, ale wszystkie opisy walk, bitew i pojedynków w wykonaniu pana Sapkowskiego to prawdziwy majstersztyk. Przyznaję, czasem tej krwi jest o wiele za dużo i są sceny, które sprawiają, że nawet mi żołądek podchodzi do gardła, ale bez tego książka straciłaby swój niepowtarzalny urok. Dodatkowo te wszystkie intrygi, knowania i gorące romanse sprawiają, że nie można nudzić się ani przez sekundę. Mimo, że styl Sapkowskiego do lekkich nie należy, to naprawdę warto pomęczyć się trochę na początku, aby później przeżyć z tą książką kilka niesamowitych i niezapomnianych chwil.
„Wyszło na wasze: to, kim się było, u ludzi większe ma znaczenie niż to, kim się jest."
Co tu dużo mówić. Książka fantastyczna, a pan Sapkowski trzyma poziom i naprawdę nie rozumiem skąd wzięły się te wszystkie uprzedzenia i negatywne opinie odnośnie jego najnowszej powieści. Jak dla mnie "Sezon burz" ani trochę nie odstaje od reszty książek tego autora. Geralt nadal był moim zdystansowanym, powiedziałabym wręcz trochę oschłym wiedźminem, a Yennefer pozostała czarującą, piękną i władczą kobietą, która wie czego chce i właśnie to mi się w niej najbardziej podoba. Do tej pory miała ona naprawdę sporo konkurentek ubiegających się o tytuł mojej ulubionej czarodziejki, ale nawet urocza Koral, która zaintrygowała mnie swoim charakterem i dażę ją naprawdę wielką sympatią, nie potrafiła zepchnąć ukochanej wiedźmina z podium. Jedyne do czego mogę się w tym momencie przyczepić to fakt, że było jej w tej książce zdecydowanie za mało. A Jaskier? Jaskier był po prostu Jaskrem i chociażby z tego powodu nie mam tej książce nic do zarzucenia i z marszu mogę przyznać jej 10 gwiazdek.

Moja ocena: 8/10

No i mamy wiosnę! Ten post miał się pojawić już wczoraj, ale wróciłam do domu tak padnięta, że prawie od razu poszłam spać. hehe chyba włóczenie się przez cały dzień z przyjaciółmi (i przy okazji obejście pół miasta) trochę dało mi się we znaki ;) W każdym razie był to najlepszy dzień wagarowicza ever i myślę, że także jeden z najlepszych dni w moim życiu :) Z tego powodu jestem dzisiaj w mega dobrym humorze i mam mnóstwo energii do pracy. Mam nadzieję, że z czasem mi to nie przejdzie xD Pozdrawiam kochani! I niech mój dobry humor trochę się Wam dzisiaj udzieli ;) Ola


sobota, 15 marca 2014

Miasto upadłych aniołów - Cassandra Clare





Tytuł:  Miasto upadłych aniołów
Tytuł oryginału: City of fallen angels
Autorka: Cassandra Clare
Ilość stron: 448
Wydawnictwo: MAG








Uwaga! Jako, że "Miasto upadłych aniołów" to już czwarta część serii "Dary anioła" w poniższej recenzji nie obędzie się bez spoilerów. Uważam więc, że czytanie jej bez wcześniejszego zapoznania się z poprzednimi tomami serii nie będzie zbyt mądrym przedsięwzięciem. Ale żeby nie było, że czegoś Wam zabraniam to tylko podkreślam, że to tylko taka mała sugestia ;)

Hej!

Kolejny tydzień bez żadnej recenzji. Zaczynam się bardzo o siebie martwić. Z zupełnie nieznanych mi powodów nagle wszycy czegoś ode mnie chcieli, a ogrom nauki zdecydowanie nie pomaga w wygospodarowaniu chociaż kilku minut na napisanie czegokolwiek (nie wspominając o czytaniu książek) W każdym razie w następnym tygodniu bardziej się postaram. Dzisiaj miała pojawić się recenzja "Sezonu burz", bo zabieram się za nią już od ładnych kilku tygodni, ale jako, że przed chwilą skończyłam czytać właśnie "Miasto upadłych aniołów" pomyślałam, że ciekawiej będzie w końcu napisać coś "na świeżo". Tak więc... zapraszam :)

W poniedziałek będąc na wycieczce w Warszawie postanowiłam podczas czasu wolnego skoczyć na chwilę do empiku z zamiarem "poprzyglądania się" nowościom. Chciałam także kupić sobie jakąś książkę i nastawiłam się na "Niezgodną" bo w sumie ekranizacja za pasem, a książka jeszcze nie przeczytana, ale kiedy zobaczyłam na półce ostatni już egzemplarz "Miasta upadłych aniołów" nie mogłam się powstrzymać. Później jakoś tak wyszło, że nogi same poniosły mnie do kasy i w ostateczności kupiłam to cudo ;) Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo musiałam powstrzymywać się, aby nie zacząć czytać już w autokarze :) Trochę czasu minęło odkąd skończyłam czytać "Miasto szkła" i od tamtej pory nie mogłam się doczekać, aż będzie mi dane trzymać kolejną część w swoich łapkach i z dumą postawić na półce obok poprzednich tomów. Biłam się w głowę co też autorka przygotowała dla mnie w czwartej już odsłonie przygód niesamowitych Nocnych Łowców, ale jednak największą motywacją do zakupienia w końcu "Miasta upadłych aniołów" była niewyobrażalna wręcz tęsknota za bohaterami, których traktować zaczęłam już jak własną rodzinę i na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie rozstania z nimi.

Wojna się skończyła, Valentine nie żyje, a wszyscy wrogowie Clave uciekli lub polegli w walce. Clary wraca do Nowego Jorku podekscytowana rozpoczęciem swojego szkolenia na Nocnego Łowcę i cieszy się, że w końcu nikt nie chce zaszkodzić jej związkowi z Jace'm. Tymczasem Simon zaczyna powoli oswajać się ze swoją nową naturą, ale nie pomagają mu w tym wszyscy ci, którzy chcą przeciągnąć go na swoją stronę ze względu na moc klątwy, która na nim ciąży. Z tego wszystkiego młody wampir zaczyna spotykać się jednocześnie z dwiema pięknymi dziewczynami - Issabele i Maią, żadnej nie informując o tej drugiej. Także z pozoru idealny związek Clary i Jace'a przechodzi swój pierwszy kryzys. Chłopak nagle zaczyna oddalać się od ukochanej i bez słowa wyjaśnienia unika z nią kontaktu. Na domiar złego ktoś zaczyna mordować Nocnych Łowców, prawdopodobnie w celu zburzenia z trudem odbudowanej równowagi między nimi, a Podziemnymi. Jak widać nie wszystkie porachunki zostały wyrównane.

Sam opis fabuły wyszedł mi trochę przydługi, ale kiedy przeczytacie tę książkę zrozumiecie, że naprawdę ciężko jest po krótce opisać co się w niej działo, a działo się bardzo wiele. Wiem, że z początku "Dary Anioła" miały być tylko trylogią i mimo, że ukazanie się kolejnych tomów nie było dla mnie jakimś wielkim szokiem, bo moją przygodę z tą serią zaczęłam niestety już po ich wydaniu, ale mimo wszystko do tej koncepcji podchodziłam dość sceptycznie. Po prostu czułam, że kolejne tomy nie będą już tak dobre jak na samym początku i żalem stwierdzam, że w pewnym sensie się nie pomyliłam. Nie powiem, że lektura "Miasta upadłych aniołów" to  nieporozumienie i kompletna strata czasu, bo to niedorzeczne i mija się z celem, ale czasem zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej gdyby Cassie została przy pierwotnej wersji i ukończyła przygody Nocnych Łowców na "Mieście szkła", które było naprawdę niesamowite i jak na razie najlepsze z całej serii. Niestety w tym miejscu moje narzekania raczej się nie skończą. Gdyby chodziło tutaj o jakieś średniaki, które nic wielkiego nie wniosły do mojego życia to ok, może na drobne niedociągnięcia łatwiej byłoby mi przymknąć oko, ale hello! Tutaj nie chodzi o byle co, tylko o "Dary Anioła", jedną z moich ulubionych serii oraz jedną z moich ulubionych autorek. Myślę, że to właśnie dlatego mam co do nich tak wysokie wymagania, a co za tym idzie każde potknięcie, każdą wadę odbieram ze zdwojoną siłą. To prawda, trochę zawiodłam się na tej części, a także na jej autorce, ale mam nadzieję, że nie zmieni to w żadnym razie mojej ogólnej oceny odnośnie tej serii. Nie zmienia to jednak faktu, że "Miasto upadłych aniołów" posiada wady, które trzeba wytknąć, bo tak.

Zacznijmy od tego, że Cassandra Clare kompletnie zaskoczyła mnie w tym tomie kreacją bohaterów. Po części były to pozytywne, a po części negatywne odczucia, ale nie jestem pewna, które u mnie akurat wzięły górę. Clary przeszła wyraźną metamorfozę i mimo, że pierwsze syndromy pojawiały się już w poprzednich częściach to dopiero teraz finalnie się zmieniła i zdecydowanie zyskała w moich oczach. Oczywiście już wcześniej potrafiła pokazać ukryty pazur i udowodnić, że stać ją na wiele, ale od tej pory cięty język i zadziorność idą w parze z umiejętnościami walki. Już nikt nie traktuje jej jak kruchą laleczkę z porcelany, którą za wszelką cenę trzeba chronić od wszelkiego zła tego świata, ale stawia ją prawie na równi z innymi Nocnymi Łowcami. Simon także wyszedł na lepsze. Zmężniał i w ogóle jakoś tak wydoroślał. W tej części udowodnił, że nie jest już chłopcem na posyłki, którym można kierować i manipulować. Zaczął stawiać własne warunki i to zdecydowani wyszło mu na dobre.

Największym jednak szokiem okazała się dla mnie zmiana mojego ukochanego Jace'a. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek to powiem, ale w "Mieście upadłych aniołów" on najzwyczajniej w świecie mnie irytował. Jego wyimaginowane problemy i sposób w jaki odtrącał wszystkich od siebie, nie pozwalając pomóc
doprowadzały mnie do szału i nie mogłam patrzeć jak swoim zachowaniem za każdym razem coraz bardziej rani niczego nieświadomą Clary. Kiedy czytałam niektóre ich wspólne sceny miałam ochotę wejść do książki i po prostu na niego nawrzeszczeć. Cassie, coś ty najlepszego zrobiła? Gdzie się podział waleczny Nocny Łowca, który swoją energią zarażał wszystkich dookoła i szastał ciętymi ripostami jak z rękawa? Gdzie się podział Jace, który poświęciłby wszystko dla miłości? Mój Jace? Już pomijając całą tę sytuację, nie wiem dlaczego, może żeby jeszcze bardziej mnie dobić, akurat w "Mieście upadłych aniołów" ktoś uparł się, aby niepoprawnie odmieniać jego imię. Tym sposobem zamiast "Jace'a" za każdym razem pojawiało się jakieś "Jace'ego". Gdyby to raz, ale paradoksalnie poprawnych form doszukałam się chyba tylko kilka razy na samym końcu. No proszę Was, czy tak trudno jest sprawdzić tekst przed jego publikacją? Inne postaci pozostały względnie takie same, co nie oznacza, że stały się nudne i nijakie. Po prostu nadal kocham je tak samo jak w poprzednich częściach i pod tym względem nic się nie zmieniło.

Żeby jednak nie wyszło na to, że "Miasto upadłych aniołów" posiada same wady postaram wymienić także kilka zalet. Książka ta oczywiście nadal jest ciekawa, emocjonująca i napisana tak znajomym mi stylem, w którym zakochałam się od pierwszych stron, ale czegoś mi w niej zabrakło. Czegoś ważnego, co sprawiało, że zamiast każdą ze stron przewracać z wielkim napięciem i zniecierpliwieniem, do wydarzeń przedstawionych w "Mieście upadłych aniołów" podeszłam z przerażającą wręcz obojętnością. Pani Clare znana jest z oryginalnych i zupełnie niespodziewanych zwrotów akcji i w tej książce także ich nie zabrakło. Tak naprawdę najbardziej podobała mi się chyba końcówka, która przypomniała mi dawne czasy i obudziła trochę nadziei na to, że coś da się jeszcze naprawić. Miejmy nadzieję, że był to tylko chwilowy kryzys i "Miasto zagubionych dusz" będzie o wiele lepsze od swojej poprzedniczki. A jeśli nie to trudno, po prosto przeżyję bardzo bardzo wielki zawód.

Moja ocena: 6/10


Pozdrawiam Was wszystkich cieplutko :***
Ola

sobota, 8 marca 2014

Baśniarz - Antonia Michaelis





Tytuł: Baśniarz
Tytuł oryginału: Der Märchenerzähler
Autorka: Antonia Michaelis
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Dreams








Każda niezwykła historia zaczyna się od czegoś zupełnie zwykłego. Tym razem chodziło tylko o starą i obdartą szmacianą lalkę. Należy ona do pewnej małej dziewczynki. Na pewno jej teraz potrzebuje. W takim razie dlaczego znalazła się nagle pod kanapą w klasie maturalnej? I dlaczego to właśnie Anna musiała ją znaleźć? To właśnie była sprawczyni całego zdarzenia. Zwykła lalka.... a może jednak nie taka zwykła? Należy ona przecież do młodszej siostry Abla Tannateka - "Polskiego handlarza pasmanterią", który po szkole zamienia się w smutnego baśniarza, aby snuć dla niej baśniową opowieść. Chłopak diametralnie różni się od innych znajomych Anny i w żadnym wypadku nie pasuje do jej poukładanego świata wypełnionego muzyką i niebieskim powietrzem. Zafascynowana dziewczyna pragnie poznać go lepiej, aż w końcu sama staje się bohaterką jego opowieści. Co jednak zrobić, gdy fikcja zaczyna niebezpiecznie zlewać się z prawdą?
"Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie."
O Baśniarzu dowiedziałam się bardzo dawno temu czytając jego recenzję na jednym z blogów. Od tamtej pory chodził za mną krok w krok, a z każdym dniem coraz bardziej chciałam go przeczytać. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie to zwykła książka. Nigdy jednak nie spodziewałam się czegoś takiego! Bo prawda jest taka, że..... kompletnie nie wiem co napisać. Chcąc wyrazić wszystkie moje uczucia i opisać jak bardzo ta książka mnie zniszczyła musiałabym spędzić przed komputerem cały tydzień. Z drugiej jednak strony mam teraz w głowie jedną wielką plątaninę myśli i wątpię, aby zdołała napisać cokolwiek co nie zostało już napisane, cokolwiek co choć trochę zobrazuje Wam tę historię i przedstawi geniusz Antonii Michaelis.

Ta książka to kompletny fenomen. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim i chyba już nigdy się nie spotkam. Nie potrafię nawet do końca określić gatunku jaki reprezentuje Baśniarz.  Ma w sobie dosłownie je wszystkie. Łączy elementy romansu, dramatu, książki młodzieżowej, fantastycznej, a pod koniec nawet trochę kryminału. Kwiecisty język, jakim posługuje się autorka nie ma na celu ukrycia ewentualnych mankamentów fabuły. Nie jest też zbytecznym i pustym upiększaczem całej historii. On jest tą historią. Kiedy czytałam tę książkę nie mogłam wyjść z podziwu, że zwykły człowiek był w stanie stworzyć coś tak pięknego i wartościowego za razem. Tak, mądrość jaka płynie z tej powieści jest jej kolejną zaletą. To nie jest książka na jeden wieczór, nie da się jej przeczytać i odstawić na półkę, bo wszystko co jest tutaj zawarte daje do myślenia. Możesz poświęcić na lekturę 4 godziny, może nawet zdołasz przeczytać ją dwa razy szybciej, ale to co najważniejsze odkryjesz i tak dopiero po kilku dniach nieustannego czuwania i rozmyślania nad tą historią.

W każdej mojej recenzji staram się napisać choć słowo o bohaterach. Bądź co bądź to oni tworzą opowieść, której jesteśmy świadkami. Jednak przy Baśniarzu po raz pierwszy nie wiem co napisać. Tak jak Annę, Michi, czy inne mniej ważne postaci w tej książce dosyć łatwo było zrozumieć, tak przy Ablu Tannateku jest to niewykonalne. Ten chłopak to zagadka, której nie byłam w stanie rozwikłać, ani podczas czytania książki, ani do tej pory. Myślę, że w tym wypadku potrzeba conajmniej kilkunastu różnych opinii, aby choć w połowie odkryć charakter "polskiego handlarza pasmanterią". Dla mnie był on po prostu bardzo smutnym i zagubionym nastolatkiem, dla którego młodsza siostra znaczyła więcej niż cokolwiek innego. Abel widział w swoim życiu bardzo wiele i wycierpiał więcej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi mógłby znieść, należała mu się ta odrobina szczęścia, której zaznał dzięki Annie. Mimo to nie do końca mu ufałam. To jest taki dziwny typ, że w jednym rozdziale mu współczujesz, aby w następnym znienawidzić go za to co zrobił lub powiedział. Postacie z Baśniarza zaskakują na każdym kroku i właśnie dlatego są tak realne.
"-Wróć , wróć do mnie - szepnęła .  -Ja już nie muszę wracać . Ty wróciłaś.”
Tej książki nie da się po prostu lubić, nie może wydawać się ciekawą propozycją na spędzenie nudnego zimowego wieczoru, ona jest na to za prawdziwa, za głęboka i za bardzo trafiająca do serca. Ją się albo kocha, albo nienawidzi, a ja prawdę powiedziawszy do tej pory nie wiem, po której jestem stronie. Wiele osób pisze, że podczas czytania płakały jak jeszcze nigdy dotąd, ja jednak nie uroniłam ani jednej łzy. Dlaczego? Bo ta książka za bardzo mną wstrząsnęła, za bardzo zaskoczyła i za bardzo przeżywałam wszystko co się w niej działo. Ona dosłownie zniszczyła mnie psychicznie i wiele było momentów kiedy chciałam po prostu ją zamknąć i rzucić w najdalszy kąt pokoju. Zawsze jednak wracałam, a niewyobrażalny ból i potok łez pojawiły się dopiero jakiś czas po jej skończeniu. Ta książka jest tak cholernie dobra, że właśnie zdałam sobie sprawę, że jej nienawidzę. Nienawidzę za to co ze mną zrobiła, za miliony łez wylanych bez powodu i za złamane serce. Tej rany nie da się już zaleczyć, będę musiała z nią żyć aż do końca, chyba, że w jakiś cudowny sposób zapomnę o Baśniarzu i jego smutnej opowieści.

W tej chwili czuję się rozdarta, bo nie wiem, czy Wam ją polecić, czy raczej odradzić. Zdecydujcie sami. Jeśli szukacie po prostu czegoś do czytania co umili wam czas i pozwoli się zrelaksować po ciężkim dniu w szkole, albo spragnieni jesteście ckliwego love story z widowiskowym happy endem to Baśniarz, raczej nie sprosta waszym oczekiwaniom. Bo w brew pozorom jest to przede wszystkim książka o życiu. Życiu, które jest okrutne, które często nas zawodzi, i w którym jest tak ciężko, że zwykle nie układa się tak jak byśmy chcieli. Nie ważne jednak jak bardzo jest złe, każde życie nadal pozostaje życiem, czyli czymś najlepszym i najważniejszym dla każdego człowieka. To właśnie była najważniejsza lekcja jaką wyniosłam z lektury Baśniarza. A jaka będzie Twoja?


" - Co ci leży na sercu?- Nic - odpowiedziała i po chwili dodała: - Świat. (...)- Tak - odparł Magnus. - Tak wyglądasz, jakby świat leżał ci na sercu.”
Moja ocena: 9/10

niedziela, 2 marca 2014

Podsumowanie lutego!!!




Witajcie kochani :)

Mamy dzisiaj 2 dzień marca, więc zanim nowy miesiąc zdąży się na dobre rozkręcić to wypadałby najpierw podsumować poprzedni. Jak wiadomo luty to miesiąc najkrótszy w całym roku i nie wiem jak u Was, ale ja bardzo dotkliwie odczułam brak tych dwóch, czy trzech dni, na których spożytkowanie miałam całe mnóstwo pomysłów. Zdecydowałam, że od dzisiaj w podsumowaniach nie będę już zamieszczać statystyk. Stało się to z dwóch powodów. Po pierwsze nie są one jakoś szczególnie dobre, a po drugie i tak nikt ich nie czyta. Tak więc od dzisiaj mówimy "żegnaj" głupim statystkom!

Jeśli chodzi o czytelnictwo w tym miesiącu to przeczytałam jedynie 4 książki, ale o dziwo nie jestem z tego powodu smutna, ani rozczarowana, bo mam świadomość, że lepiej przeczytać kilka cudownych, genialnych i niesamowitych powieści (tak jak w tym miesiącu) niż kilkanaście średniaków. Tak więc, zobaczcie sami co towarzyszyło mi przez te 28 dni:

Gwiazd naszych wina - John Green
Baśniarz - Antonie Michaelis
Sezon burz - Andrzej Sapkowski
Papierowe miasta - John Green

Na blogu pojawił się także swoisty ranking chłopaków, z którymi chętnie spędziłabym walentynki i zaległe recenzje Zwiadowców oraz Ostatniej piosenki. Tak jakoś wyszło, że nadrabiając zaległości z poprzedniego miesiąca narobiłam sobie ich w lutym. No cóż... taka najwyraźniej moja natura, ale obiecuję, że z całego serca postaram się w końcu wyjść na prostą ;)

Jeśli chodzi o moje życie prywatne to luty zdecydowanie obfitował w wydarzenia. Były te dobre, jak i te złe chwile, ale wydaje mi się, że przeważyła jednak ta dobra strona. W końcu, gdyby tak nie było to nie pisałabym tego posta w tak dobrym humorze i z szerokim uśmiechem na twarzy :) Oczywiście były momenty, kiedy modliłam się żeby ten miesiąc jak najszybciej się skończył, ale to przeszłość i nie ma powodu do niej wracać ;) W marcu czeka mnie kilka konkursów, masa sprawdzianów i nadrabiania zaległości po chorobie, ale dam radę. Jak zwykle z resztą :) Nie robię żadnych konkretnych planów, bo z własnego doświadczenia wiem, że i tak nic z tego nie wyjdzie ;)

A na zakończenie.... piosenka.

Pozdrawiam wszystkich i życzę radosnego, pracowitego i pełnego miłości marca :**
Ola