
Tytuł: Gwiazd naszych wina
Tytuł oryginału: The fault in our stars
Reżyseria: Josh Boone
Czas trwania: 2 h 5 min.
Data premiery: 6 czerwca (Polska), 16 maja (świat)
Ostatnimi czasy coraz częściej słychać o zaniku czytelnictwa wśród nastolatków. Coraz mniejsza ilość młodych ludzi sięga po książki. I kiedy wydawało się, że dzisiejsza młlodzież zmierza w najgorszym kierunku, wtedy pojawia się on. John Green. I jego przełomowa powieść "Gwiazd naszych wina", która zrewolucjonizowała światopogląd milionów nastolatków. Polskiego rynku, dużej części blogosfery, a w udziale także mojej osoby nie ominął jego fenomen i sama przyznaję, że historia Hazel i Augustusa to coś niesamowitego i wyjątkowego, co nie daje o sobie zapomnieć. Moją opinię o książce zdążyliście już poznać. Teraz przyszła pora na adaptację filmową. Czy jest ona tak dobra jak wszyscy mówią?
Na film ten wybrałam się dzisiaj. Tak dzisiaj. Dokładnie 3 miesiące po światowej premierze i ponad 2 po tej polskiej. Nie mam pojęcia dlaczego, ale w moim mieście postanowili zabawić się moim kosztem przekładając seanse z dnia na dzień, z terminu na termin. Mimo to byłam wytrwała i kiedy w końcu się na niego wybrałam nie potrafiłam ukryć podekscytowania, a także zdenerwowania spowodowanego przedłużonym wyczekiwaniem.
Bo prawda jest taka, że kompletnie nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Z jednej strony pozytywne opinie i zachwyty innych blogerek, a z drugiej niezbyt przekonujący aktorzy i nieścisłości wypatrzone już po pierwszym zwiastunie. Bałam się jak diabli tego co zastanę po wejściu do sali kinowej, bałam się tego, że się zawiodę. Chyba nie wybaczyłabym twórcom, gdyby jakimś cudem to skopali. Jak się okazało, moje obawy były zupełnie bezpodstawne, bo na podstawie najpiękniejszej książki jaką w życiu czytałam powstał najpiękniejszy na świecie film. I z góry przepraszam, że moja mini recenzja nie będzie do końca składna, ale w tym momencie nie jestem jeszcze w stanie trzeźwo myśleć. To wszystko było tak idealne! Tak genialne! Tak fenomenalne... że po prostu brak mi słów.

Wierność z książką także była imponująca. Już dawno nie widziałam tak wiernej i dopracowanej ekranizacji, co nie ukrywam bardzo mnie cieszy. Z resztą, czemu ja się dziwię? Przecież nad jej realizacją czuwał sam John Green! Zawarte zostały wszystkie co po ważniejsze cytaty i chociaż nad brakiem niektórych fragmentów naprawdę ubolewam (Jajecznica, sprzedaż huśtawki i kilka innych), to doskonale rozumiem, że nie da się zawżeć w filmie wszystkiego. Jeśli chcemy znać więcej szczegółów, zawsze możemy wrócić do papierowej wersji, prawda? Podobało mi się także ukazanie wymiany wiadomości między bohaterami. Te dymki nad ich głowami, które później pryskały niczym bąbelki szampana - naprawdę urocze :3
A zwieńczeniem tego wszystkiego był oczywiście najlepszy i przegenialny soundtrack! Słuchałam go non stop w sumie od kiedy ukazał się w pełnej wersji, a poszczególnych piosenek jeszcze wcześniej. Tak naprawę nie wiedziałam w jakim momencie zostanie użyta każda z nich i dopiero podczas oglądania wszystko ułożyło się w logiczną całość. Dzięki temu jeszcze bardziej pokochałam ten film, ten soundtrack, tych autorów i Johna Greena. To było naprawdę coś wyjątkowego :)
Powtarzałam to już mnóstwo razy, ale powtórzę to raz jeszcze. "Gwiazd naszych wina" to książka genialna, niesamowita i niepowtarzalna, i z całą pewnością zasługiwała ona na równie genialną ekranizację. Podczas oglądania przeżywałam całą tę historię jeszcze raz, i jeszcze raz i znowu, za każdym razem umierając i rodząc się na nowo. Wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania... one wszystkie tam były. Podczas oglądania śmiałam się, płakałam lub robiłam obie te rzeczy jednocześnie. Na pewno przez połowę seansu szczerzyłam się jak głupia do ekranu, zachwycając się jak bardzo idealne, romantyczne, smutne i wzruszające to było. A zakończenie... zakończenie zniszczyło mnie psychicznie. Poprawka. Cały ten film niszczył mnie od samego początku, a zakończenie tylko dopełniło dzieła. Już dawno nie wyszłam z kina tak rozbita emocjonalnie i w sumie sama się sobie dziwię, że zdołałam pozbierać się na tyle, żeby napisać tę recenzję. Chociaż prawdopodobnie jutro ponownie ją przeczytam i będę zastanawiać się jakich bzdur nawypisywałam. Ale to nie ważne. Najważniejsze, że się nie zawiodłam, film wyszedł przegenialny, a Wy jeśli jakimś cudem jeszcze go nie widzieliście macie go obejrzeć. Teraz. Zaraz. Natychmiast. A wtedy wszystko znowu będzie Okay :)
Moja ocena: 9/10
Pozdrawiam Was gorąco :*
Ola