czwartek, 23 kwietnia 2015

Moje czytelnicze perypetie, czyli książkowe love story...



Od 1995 roku 23 kwietnia jest wyjątkowym dniem dla każdego, kto ma chociaż najmniejszy kontakt z literaturą. Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich obchodzą dzisiaj wszyscy książkoholicy. Każdy robi to na swój sposób. Jedni oblegają księgarnie stacjonarne, inni wydają horrendalne sumy w tych internetowych, wynoszą z biblioteki siaty pełne literackich perełek lub po prostu czytają - w parku, kawiarni, domu. Miejsce nie ma znaczenia, ważne, że w ten jeden wyjątkowy dzień przysługuje nam pełne prawo po prostu zatopić się w lekturze i mieć w nosie wszystko co dzieje się dookoła. Mnie osobiście obchody Dnia Książki skłoniły do rozmyślań nad samą istotą czytania i tym jak w ogóle zaczęła się moja czytelnicza historia. Pozwólcie, że przedstawię Wam ją poniżej :)




Cała ta opowieść zaczęła się kiedy niespodziewana inwazja kosmitów spowodowała, że 1/1000 ludzkich dzieci będzie kompletnymi odludkami zarażonymi miłością do książek... Wróć! Wszystko zaczęło się przez tajemniczego wirusa, który opanował ziemię? A może w roku którym się urodziłam (wiecie, nowe milenium, te sprawy, wszystko mogło się zdarzyć) dzieci zostały pozamieniane zaraz po urodzeniu? 

Tak naprawdę powód ani początek mojego książkoholizmu nie jest do końca zbadany. Faktem jest, że od dzieciństwa lubowałam się we wszelkiego rodzaju literaturze, co biorąc pod uwagę zainteresowania mojej rodziny, było nad wyraz dziwne. Już jako kilkuletni szkrab miałam w pokoju pełno książek - od różnorakich baśni i bajek, przez pięknie ilustrowane książeczki Disneya, aż po dosłownie dziesiątki wierszyków Brzechwy czy Tuwima. Te ostatnie "przeczytałam" tyle razy, że w wieku dwóch lat znałam je wszystkie na pamięć. Chociaż wtedy ciężko było mówić jeszcze o jakimkolwiek czytaniu, było to raczej wymuszanie na mojej mamie powtarzanie mi ich tyle razy, że w końcu sama się ich nauczyłam. Zresztą... do tej pory wiele z nich pamiętam :)

Sekretną sztukę składania liter w słowa, sylaby i zdania poznałam i tak stosunkowo wcześnie, bo w wieku 4-5 lat. Do tej pory nie wiem czy była to zasługa moja, czy bardzo ambitnych pań przedszkolanek, które zatroszczyły się o nasz ponadprogramowy tok nauczania ;) Wyszło na to, że do pierwszej klasy poszłam już z umiejętnością dość płynnego czytania, pisania i liczenia, co wierzcie lub nie, znacznie ułatwiło życie mojej leniwej osobowości, bo praktycznie przez cały pierwszy rok nauki nie musiałam robić praktycznie nic. Wtedy też zauważyłam, że zwykłe czytanki, które miałam w swoich podręcznikach przestają mi wystarczać. Desperacko szukałam sposobów na zabicie czasu podczas popołudniowych maratonów nic nie robienia. Co prawda były to już wtedy czasy komputerów i tysiąca kanałów w telewizji, ale ile bajek można obejrzeć jednego dnia? Po jakimś czasie po prostu się nudzą, nawet siedmioletnim dziewczynkom. Chyba że to ja byłam jakaś dziwna...

Wtedy właśnie poznałam magię biblioteki szkolnej. Chodziłam tam niemal codziennie, za każdym razem wynosząc tony książek, które pochłaniałam w ilościach zatrważających nawet jak na dzisiejsze standardy. Co prawda nie były to zbyt grube powieści, max 200 stron, ale sam fakt, że taka mała dziewczynka wypożycza tyle książek, wprawiał w osłupienie tamtejsze bibliotekarki. Doskonale pamiętam, że za każdym razem kiedy oddawałam przeczytane pozycje, przed wzięciem kolejnych czekała mnie dość konkretne przepytywanie z ich treści. Szczegółowe odpowiadanie na wszystkie zadane pytania było dla mnie świetną zabawą i tylko podbudowywało moje ego oraz i tak wygórowane ambicje, które niestety z biegiem lat ani trochę się nie zmniejszyły ;)

Oczywiście jak na wzorową uczennicę przystało, sumiennie prowadziłam swój dzienniczek lektur, czyli zeszyt z polecanymi przez klasę książkami wraz z krótkimi ich opisami i odpowiednią ilustracją. Zresztą nie tylko ja lubiłam zajęcia podczas których pani przez całą godzinę tylko i wyłącznie czytała nam na głos wybrane przez nas powieści. Lubiła je praktycznie cała klasa. Szkoda, że tylko nielicznym miłość do literatury zakorzeniła się na dłużej.

No i tak sobie żyłam, czytałam i coraz bardziej zapełniałam swój dzienniczek, aż w końcu przyszedł Wielki Kryzys, który mógł na dobre pogrzebać moje czytelnicze ambicje. Przeczytałam bowiem wszystko co było dostępne w szkolnej bibliotece, a co wydawało mi się odpowiednie dla mnie (w naszej szkole było też gimnazjum, tamtych książek wolałam nie ruszać). Nic już nie zaskakiwało, żadna książka nie potrafiła wystarczająco wciągnąć mnie do swojego świata, przez parę lat po jakąkolwiek lekturę sięgałam sporadycznie, były to niemal wyłącznie lektury. Aż do momentu, kiedy zaprzyjaźniona bibliotekarka niemal siłą wcisnęła w moje ręce pierwszą część przygód Harry'ego Pottera. 

Długo wzbraniałam się przed tą serią. Nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do fantastyki, a grubość i ilość tomów skutecznie odstraszała moje dziesięcioletnie "ja" od przekonania się na własnej skórze co w trawie piszczy. Postanowiłam jednak wziąć ten wysłużony egzemplarz do domu, oczywiście z zamiarem rzucenia w kąt i oddania po kilku tygodniach. Musicie wiedzieć, że nie wytrwałam w tym postanowieniu zbyt długo. Z niewyjaśnionych do tej pory przyczyn zaczęłam czytać już w drodze do domu i... przepadłam. Serię Rowling pokochałam od pierwszych stron i jestem pewna, że gdybym trafiła wtedy na każdą inną książkę, nie wróciłabym do czytania tak szybko. To właśnie ona od nowa obudziła we mnie miłość do książek - tym razem na dobre. 

Można więc powiedzieć, że moja czytelnicza historia jest niczym dobre love story. Ciągłe kłótnie, rozstania, powroty, a mimo to wielka, wszechogarniająca miłość. Taki stan rzeczy trwa już od niemal 10 lat (oczywiście ze wspomnianymi wyżej przerwami). W tym czasie przeczytałam setki (jak nie tysiące) książek, poznałam niemal każdy zakamarek szkolnej, jak i miejskiej biblioteki, zaczęłam kolekcjonować swoją własną biblioteczkę, a nawet założyłam o nich bloga! W mojej rodzinie panuje niepokojąca tendencja do porzucania literatury z dnia na dzień (zarówno moja mama, jak i tata, po prostu przestali czytać kiedy poszli na studia/zaczęli pracować, ot tak), więc nie wiem jak to będzie ze mną. Na dzień dzisiejszy kocham książki miłością bezgraniczną i zamierzam się tego trzymać.


A jakie są Wasze czytelnicze historie? Proste i romantyczne, czy może bardziej dramatyczne?


Pozdrawiam Was serdecznie :*
Ola