sobota, 28 listopada 2015

Ludzie listy do M...iłości piszą? (Listy do M. 2)


Są takie filmy, których obejrzenie przynajmniej raz w roku stało się swoistą tradycją. Harry Potter w co drugi wakacyjny piątek, a Kevin sam w domu na święta. Jednak dla mnie i mojej mamy (czyt. osób totalnie znudzonych oglądaniem Kevina po raz milionowy) świątecznym must watch jest zupełnie co innego. Listy do M. są komedią, której od dawna brakowało w polskiej kinematografii. Zabawną, rozczulającą i ciepłą, po brzegi wypełnioną świąteczną atmosferą. Czy jej kontynuacja wypadła równie dobrze?

Opisywanie fabuły tego filmu nie ma zbytniego sensu. Są to po prostu dalsze losy bohaterów świetnie nam znanych z poprzedniej części, okraszonych jedynie kilkoma nowymi historiami. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie nas zaskoczyć...

Tymczasem pierwsze minuty filmu wprawiają widza nie tyle w konsternację, co w osłupienie. W czasie tych czterech lat w życiu naszych bohaterów poprzewracało się dosłownie wszystko. W tle przewijają się rozwody, ciężkie choroby i nie do końca udane związki. Nic nie jest tak jak poozstawiliśmy to pod koniec pierwszej części, a ja nie jestem pewna, czy ta nowa rzeczywistość mi się spodobała. 

W końcu nie bez powodu pierwsza część została okrzyknięta najlepszą polską komedią ostatnich lat! Kontynuacja miała tylko to potwierdzić. Znowu miało być romantycznie, zabawnie, ciepło i świątecznie. Cóż... było smutno i przygnębiająco, to na pewno. Czy świątecznie? Może trochę. A czy romantycznie i ciepło? Nie wydaje mi się. Zdecydowanie nie tak powinna wyglądać produkcja, po którą ludzie sięgają ku pokrzepieniu serc w czasie świątecznej zawieruchy. 

Żeby jednak nie wyszło na to, że film jest beznadziejny. Nie jest. Historie bohaterów naprawdę wciągają. Przynajmniej tych granych przez starą obsadę. Pary, którym wcześniej udało się skraść serca widzów, takie jak Mikołaj (Maciej Stuhr) i Doris (Roma Gąsiorowska), czy Karina (Agnieszka Dygant) i Szczepan (Piotr Adamczyk) naprawdę dają radę. Rodzina Małgorzaty (Agnieszka Wagner), Tosi (Julia Wróblewska) i Wojciecha (Wojciech Malajkat) niejednokrotnie wycisnęła łzy z moich oczu. Cały film jednak i tak kradnie historia Mela (Tomasz Karolak) i jego synka Kazika! W resztę wątków jakoś ciężko było mi się zaangażować. Chyba było tego wszystkiego za dużo jak na jeden raz. 

Listy do M. stały się świetną alternatywą dla nieśmiertelnego Love Actually i na pewno często będę do nich wracać. Na jej tle kontynuacja wypada jednak dość słabo. Sama w sobie nie jest jednak taka zła. Zdecydowanie posiada te "momenty", dzięki którym nie czuję, że pieniądze wydane na bilet do kina wyrzuciłam w błoto. Po prostu czegoś innego się spodziewałam. Nastawiłam się na ciepłą komedię, która rozczuli moje serce, a dostałam dramat o trudach życia codziennego ze świętami w tle. Trochę się pośmiałam, trochę się powkurzałam, byłam zażenowana niektórymi scenami i zdecydowanie za dużo płakałam. Czy więc moje ogólne wrażenia z seansu mogę ocenić pozytywnie? Jak najbardziej. Jednak zastanowiłabym się dwa razy czy oglądanie tak emocjonalnej bomby w święta jest dobrym pomysłem. 



Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał Ci się post? Chcesz na coś zwrócić uwagę? Napisz o tym w komentarzu! Wiedz, że wszystkie sprawiają mi ogromną radość i w miarę możliwości na każdy staram się odpowiedzieć :) Do dzieła!